wtorek, 30 sierpnia 2016

6. Tysiąc punktów

luty 1981

Szelest przekładanych w dłoniach kart towarzyszył mi nawet w nocy. Czułam się wykończona, a jednak nie mogłam usnąć. Cisza panująca w pokoju dzwoniła mi w uszach, a palce mrowiły mnie, tak, jakbym wciąż układała w kupki zielone pergaminy.
Wpatrywałam się w sufit, próbując przeanalizować każdą sekundę gry. Ta partia była ważna – ważniejsza, niż gry w saloniku na piętrze w moim domu w Mountreuil. Nie mogłam popełnić żadnego błędu. Stawka była zbyt duża.
Dobra wiadomość była taka, że szło mi dobrze. Większość Ślizgonów była raczej samoukami, podczas kiedy mnie wychowano na silną kobietę, która będzie w stanie podjąć te same działania, co mężczyzna. Wliczało się w to też granie w karty. Kiedyś bardzo mnie to śmieszyło, w końcu jak taka zabawa mogła być w jakimkolwiek stopniu ważna  teraz już mi do śmiechu nie było. A zła wiadomość? No cóż, nie wiedziałam, jak długo jeszcze dobra passa będzie mi sprzyjać.
Zamknęłam oczy i odetchnęłam głęboko. Zapowiadała się długa noc.

Luty przyniósł ze sobą dużo nowych pokładów zimna. Szczyty okolicznych gór pokryły się kolejną warstwą śniegu, coraz bardziej przypominając porozrzucane na horyzoncie poduszki, a w zamku coraz częściej grasowały lodowate podmuchy wiatru, który przedostawał się przez szczeliny w oknach. Powoli odliczałam czas pozostały do wyjścia do Hogsmeade, w każdej wolnej chwili próbując rozpracować słowa przepowiedni, jednak miałam wrażenie, że utknęłam w miejscu. Jedyny trop, jaki miałam, pochodził od Simmonsa, ale nawet z nim nie mogłam sobie, o ironio, poradzić.
Piekielnie mnie to frustrowało. Wiedziałam, że postawione przede mną zadanie, będzie trudne w realizacji, ale po takim czasie oczekiwałam już jakichś efektów swojej pracy. A im dłużej nie widziałam postępów, tym gorsze samopoczucie miałam.
Delikatnie pogładziłam palcem wskazującym skórę nadgarstka. Wpatrywałam się w nią tak długo, że dosłownie widziałam już złote nici, wijące się wokół niego. To właśnie tą tajemnicę wybrałam do gry. Wieczystą przysięgę. Długo zastanawiałam się, co mogłabym zapisać na pergaminach, aż w końcu doszłam do wniosku, że tym zdradzałam najmniej. No, dopóki nie zaczęłyby się pytania, dlaczego musiałam takową złożyć.
Przysięga właściwie nie pozwalała mi na zapisanie niczego innego. Dla mnie wszystko było tematem tabu. Westchnęłam, uświadamiając sobie, że stąpam po naprawdę cienkim lodzie.
– Idziesz?
Głos Bianki wyrwał mnie z zadumy. Spojrzałam na nią zdziwiona, dopiero po chwili zauważając, że klasa zaklęć, w której się znajdowałyśmy, była już praktycznie pusta.
– Tak, tak – wymamrotałam, zabierając swoje rzeczy. 
– Wszystko okej? – spytała Perkins, poprawiając brązową torbę, którą chwilę wcześniej zawiesiła na lewym ramieniu. Wyglądała na zmartwioną.
– Po prostu się zamyśliłam. Chodźmy.
Bianka pokiwała głową i ruszyła w kierunku wyjścia. Jej krótkie, czarne loki podskakiwały wesoło, ocierając się o jej ramiona. Kiedy się z nią zrównałam, zauważyłam, że jej usta są zaciśnięte, jakby usilnie się nad czymś zastanawiała.
– To teraz moja kolej: wszystko w porządku? – spytałam, a dziewczyna parsknęła śmiechem.
– Taak, po prostu się zamyśliłam – zachichotała. – Wiesz... Jeśli chodzi o tą grę w pokera...
Bianka spojrzała na mnie, skubiąc wargę, a w jej oczach zamigotała troska.
– Co z nią?
– Eliza chyba obrała sobie ciebie za cel. To znaczy... Hm, wydaje mi się, że bardzo jej zależy na tym, żeby, no wiesz, wygrać.
– Wiem – westchnęłam. – Spokojnie, mam to pod kontrolą.
Perkins wyglądała tak, jakby chciała coś jeszcze powiedzieć, ale się powstrzymała. Do naszych uszu dotarł szczęk sztućców z Wielkiej Sali, gdzie powoli skierowałyśmy swoje kroki.
– Merlinie, ale jestem głodna – jęknęła Ślizgonka, idąc wzdłuż stołu, w kierunku naszych znajomych. – Ciekawe co dzisiaj na obiad.
– Są i nasze zguby! – zawołała Eliza, widząc nas. Lytton, Evan i August unieśli głowy i spojrzeli na nas zaciekawieni. – Gdzie to się szlajało?
– A tu i tam. – Bianka wzruszyła ramionami, siadając obok Renoira. – Coś ciekawego nas ominęło?
– Jeżeli sowa w czasie obiadu, to coś ciekawego, to przyszłyście w samą porę – mruknęła Lytton, wskazując na coś nad naszymi głowami. Zaciekawiona spojrzałam w tamtym kierunku, a moim oczom ukazała się szaro-ruda płomykówka. Ptak wylądował zgrabnie przed Evanem, po czym wyciągnął przed siebie nóżkę z przywiązanym do niej listem i rzucił mu wyczekujące spojrzenie.
– Hm... To od ojca – powiedział chłopak, odwiązując pergamin i rozkładając go. Po chwili uśmiechnął się arogancko i rzucił Augustowi znaczące spojrzenie. – Jest w Hogsmeade.
– W Hogsmeade? – spytała Bianka, jednak Eliza jedynie wzruszyła ramionami.
– Interesy – dodała po chwili.
Przyglądałam się jej, próbując wyczytać coś z jej twarzy, jednak na próżno – kiedy chciała, Rosier potrafiła wyglądać jak największe niewiniątko.
– Pisze, że jest z twoim ojcem – mruknął Evan, spoglądając na mnie. Uniosłam brwi, odwzajemniając jego spojrzenie.
– Z moim ojcem?
– A znasz innego Jerome'a Rieux, ojca Yvesanne?
Poczułam, jak moje ciało zalewa fala paniki, której nie potrafiłam opanować. Był w Hogsmeade? Dzisiaj? To półtora tygodnia za wcześnie! Nie, nie, nie. To niemożliwe!
– Co twój ojciec robi w Anglii?
– Nie wiem – odrzekłam sucho, wpatrując się w miskę zupy przed sobą i próbując ułożyć sobie to w głowie.
– Hm... czy twoja tajemnica dotyczy twojego ojca? – spytała Eliza, pochylając się w moim kierunku. Jej spojrzenie wypalało we mnie dziurę. Podniosłam głowę i odwzajemniłam je, zawierając w nim całą swoją zaciętość, ale Rosier nie wyglądała na taką, która mogłaby odpuścić. Na jej twarzy malowała się złośliwa ciekawość.
– Wygraj, to się dowiesz – rzucił Evan, składając list i wstając. Złapał torbę i kiwnął głową na Augusta, który zrobił to samo.
– A ty dokąd?
Ślizgoni ruszyli w stronę wyjścia, pozostawiając pytanie bez odpowiedzi. Bianka spojrzała w tamtym kierunku, próbując zrozumieć co się właśnie stało, ale po chwili dała spokój i wróciła do swojego obiadu. Ja czułam się tak, jakbym nie mogła nic przełknąć.
– Hej, chcesz się przejść? - spytała Perkins, nachylając się w moim kierunku. Wzruszyłam ramionami, rozglądając się po Wielkiej Sali. Większość uczniów dopiero się schodziła, ale i tak było tam dość gwarno.
– Mamy coś na jutro?
– Chyba nie. To co, spacer po błoniach? Może nawet pozwolę ci wygrać w bitwie na śnieżki.
Zachichotałam, a Bianka uśmiechnęła się wesoło. Eliza i Lytton nie zwracały na nas uwagi, kłócąc się o coś zacięcie, więc nawet się nie żegnając, odeszłyśmy od stołu. Perkins zaciągnęła mnie szybko do dormitorium, gdzie zostawiłyśmy swoje torby i ubrałyśmy się w ciepłe płaszcze, a potem dosłownie wywlekła mnie na zewnątrz. Nie bardzo miałam ochotę na zabawę, ale nie odezwałam się ani słowem.
Pogoda była świetna. Mroźne powietrze zamieniało nasze oddechy w kłęby pary, a śnieg chrzęścił pod naszymi stopami. Wszystko błyszczało się w promieniach popołudniowego słońca, jakby błonia pokryły się diamentami. Nawet drzewa w Zakazanym Lesie wyglądały jakoś przyjemniej, uginając się pod ciężarem śniegu.
– Zmartwiłaś się na wieść, że twój ojciec jest w wiosce.
Pokiwałam głową. Bianka zacisnęła usta, spoglądając w dal. Wiatr rozwiewał jej czarne włosy, a policzki zarumieniły się z zimna. Była chyba jedyną osobą, z którą nie bałam się porozmawiać. Coś w jej postaci sprawiało, że naprawdę chciałam jej zaufać. Czy mogłam, to była już inna kwestia.
– Wszystko u ciebie w porządku?
– Tak – westchnęłam, chowając zmarznięte dłonie do kieszeni płaszcza. Szalik w barwach Slytherinu poderwał się z mojego ramienia pod wpływem wiatru i zatańczył mi przed oczami, na co Bianka wybuchnęła wesołym śmiechem, sprawiając, że się uśmiechnęłam.
– Mam nadzieję, że naprawdę wiesz co robisz.
Między nami zapanowała cisza. Ślizgonka kopnęła wielką zaspę i przeklęła siarczyście, kiedy śnieg wsypał jej się do niskich kozaczków. Spojrzała na mnie z miną mówiącą zabij mnie, po czym zmarszczyła brwi i naburmuszona ściągnęła buta.
– Uważaj bo... się wywrócisz – zaśmiałam się, obserwując, jak nastolatka próbuje wygrzebać się z góry śniegu.
– Pomóż – wyjąkała, wyciągając w moim kierunku ręce.
– Sama się w to wpakowałaś, to teraz sama się z tego wygrzeb – zawyrokowałam, a Bianka zmrużyła smutno oczy. W świetle słońca przybrały kolor morza o poranku.
Schyliłam się i kręcąc głową wyciągnęłam w jej kierunku prawą dłoń. Na jej twarzy pojawił się chytry uśmieszek i nim się obejrzałam, leżałam obok niej.
– HA! – zaśmiała się Perkins, a jej głośny okrzyk poniósł się po błoniach. Zmarszczyłam nos, odwracając się w jej kierunku. – No co?
– Nic – zawołałam, rzucając jej w twarz śnieg.
– Hej!
– Sama się zaczęłaś!
– Tak? – Ślizgonka przeturlała się bliżej i wsadziła mi głowę w zaspę.
– Puuuuść – zaśmiałam się, próbując ją od siebie odsunąć. Bianka zawtórowała mi, po czym usiadła i wytarła ręce o płaszcz. Była cała w śniegu, począwszy od włosów, aż po buty. Aż bałam się, jak ja musiałam wyglądać.
– Chodź – zachichotała, podnosząc się, po czym pomogła mi wstać. Szybko otrzepałam spodnie i spojrzałam na nią spod byka. – Sama się o to prosiłaś!
– Jasne, prosiłam się o to, żeby mnie wysmarować śniegiem.
– Dokładnie tak. Powiedziałaś hej Bianko, co ty na to, żeby wrzucić mnie do tej zaspy?. A wiesz, że ja jestem bardzo uczynną osobą, no po prostu nie mogłam zostawić twojej propozycji bez odzewu!
– Spadaj – mruknęłam, śmiejąc się pod nosem. Perkins potrząsnęła głową, próbując strzepać z niej śnieg, a potem spojrzała w górę.
– Hm, a to co?
Podążyłam za jej wzrokiem i dostrzegłam jasny kształt na tle niebieskiego nieba. Chwilę później nad naszymi głowami przetoczył się głośny skwir.
– Chyba wiem, co to takiego – westchnęłam. Bianka spojrzała na mnie zaciekawiona, kiedy wyciągnęłam rękę przed siebie. Ptak zatoczył nad nami koło, a potem ze świstem wylądował na moim przedramieniu. Dziewczyna pisnęła i odskoczyła do tyłu, widząc potężnego, biało-czarnego sokoła. Powoli wyciągnęłam w jego kierunku rękę i utrzymując z nim kontakt wzrokowy pogłaskałam po łebku.
– J-jest... piękny. 
Przekrzywiłam głowę. Tak, był piękny. Pomiędzy białymi piórami pojawiały się czarne, tworząc pod skrzydłami ciemniejsze plamy. Ptak spojrzał na nią, a ta uniosła brwi do góry.
 Faucon – westchnęłam. – Nazywa się Faucon.
– Nazwałaś sokoła sokół? Bo Faucon, to sokół po francusku, no nie? Ta, kiedyś uczyłam się francuskiego. No wiesz, rodzice – dodała, widząc moją minę.
– Nie jest mój. I tak, to sokół.
– Skoro nie jest twój, to czyj?
– Należy do bliskiej mi osoby – mruknęłam, sięgając po pożółkłą kopertę przyczepioną do nóżki ptaka. Kiedy tylko ją odwiązałam, Faucon ponownie wzbił się w powietrze i zatoczył parę kółek nad jeziorem. Powoli przeniosłam wzrok na list w mojej dłoni i westchnęłam cicho. Doskonale wiedziałam, do kogo należało to kaligraficzne pismo.
– Wracamy? – spytała Bianka, bawiąc się swoimi palcami.
– Wracamy – szepnęłam, chowając kopertę do kieszeni płaszcza.
Powoli ruszyłyśmy w stronę zamku. Bianka rozumiała, że nie miałam ochoty na rozmowę  o tym, co się stało, więc bez słowa towarzyszyła mi aż do Wielkiej Sali.
– Wiesz co, muszę jeszcze zajrzeć do biblioteki, więc jeśli nie masz nic przeciwko…
– Nie, w porządku, idź – zapewniła mnie brunetka, uśmiechając się ciepło. Odwzajemniłam jej gest i zaczęłam się wspinać po schodach, podczas kiedy ona ruszyła w kierunku lochów. Byłam naprawdę rada z tego, jak wyrozumiała się stała. Gdyby na jej miejscu była na przykład Eliza, nie byłoby mowy o tym, żeby choć na moment dała mi spokój.
Westchnęłam, kierując swoje kroki do biblioteki. List od Audrey przypomniał mi o Zachu i naszej kłótni. Od miesiąca się do siebie nie odzywałyśmy, a ja, chociaż mnie to gryzło, nie zrobiłam z tymi nic, czekając, aż ona pierwsza przeprosi. Co ze mnie była za przyjaciółka? Czy naprawdę stawałam się takim samym, nieczułym potworem, jak co poniektórzy Ślizgoni?
Bałam się otworzyć kopertę, ale jednocześnie chciałam dowiedzieć się, co było w środku. Wiedziałam, że Audrey potrafiła być uparta, a jednak nie podejrzewałam, żeby wciąż była zła. Zamyślona wkroczyłam do biblioteki i ruszyłam w stronę mojego stolika. Nie spiesząc się, ściągnęłam płaszcz i powiesiłam go na oparciu krzesła. Z wszystkich stron otaczała mnie cisza. Powoli wyciągnęłam list i położyłam go przed sobą. Zachowywałam się irracjonalnie. Martwy przedmiot nie powinien wzbudzać we mnie tylu emocji.
– Weź się garść – warknęłam pod nosem i z mocno bijącym sercem rozerwałam kopertę. 

Droga Yvesanne.
Chciałam Cię przeprosić za swoje zachowanie. Ja... Ostatnie miesiące były dla mnie naprawdę ciężkie. Wiesz, jaki potrafi być mój ojciec – chociaż przy Was udawał, tak naprawdę sam zabronił mi mówić o Zachu. Chciałam napisać Ci o wszystkim, jak tylko się dowiedziałam, ale kazał mi przyrzec, że zachowam ten sekret w rodzinie, aż do czasu, kiedy wszystko będzie już ustalone.
Tęsknię. Kiedy na wakacjach nagle zjawiłaś się w Mountrieul, cieszyłam się jak głupia. A potem z dnia na dzień zniknęłaś, pisząc jedynie, że wracasz do Anglii. Nie widziałam Cię taki kawał czasu i kiedy po raz pierwszy od dawna zjawiłaś się we Francji na wakacjach, ni stąd ni zowąd, tak po prostu, wyjechałaś. Tym razem było podobnie, ledwo się spotkałyśmy, a już uciekłaś. Nie wiem, czemu tak jest, czemu musiałaś tak szybko mnie opuścić, ale wiedz, że każde wypowiedziane przeze mnie słowo w Twoim kierunku, było przesiąknięte tęsknotą.
Styczeń był straszny. Nawet nie zdawałam sobie sprawy, ile rzeczy trzeba załatwić przed ślubem. Najbardziej skomplikowane były wszystkie formalności majątkowe. Do tej pory głowa mi pęka na samą myśl, o wszystkich dworkach i pałacykach, które musiałam spisywać. Ja, dasz wiarę?
Ale do rzeczy. Nie piszę, żeby Cię zanudzić takimi mało istotnymi rzeczami. Piszę, bo chce mieć swoją najlepszą i najbliższą przyjaciółkę przy sobie, podczas najważniejszego dnia mojego życia. I nawet nie waż się napisać, że przesadzam! Potrzebuję cię, Yve. Byłaś przy mnie zawsze, kiedy działo się coś istotnego i nie wyobrażam sobie, żeby teraz miało Cię tu zabraknąć.
Rozmawiałam już z Twoimi rodzicami i oboje się na to zgodzili. Jeśli oczywiście zechcesz, przybyłabyś z Hogwartu trzynastego lutego i została aż do piętnastego. Ślub odbywa się w Walentynki! Och, Yve, już nie mogę się doczekać. Długo przekonywałam rodziców, żeby zgodzili się na ten dzień – w końcu przyjęło się, że wychodzić za mąż powinno się w sobotę  ale udało mi się postawić na swoim!
Muszę kończyć. Zach chce zabrać mnie do opery, a wieczorem mam ostatnią przymiarkę sukni. Błagam, zgódź się, przyjedź do Mountrieul na te kilka dni. Wiem, że nie rozmawiałyśmy od świąt, ale chcę to zmienić, Yvesanne.
Będę czekała na Twoją odpowiedź. I nie przyjmuję negatywnej!
Mam nadzieję, że zobaczymy się za kilka dni.
Na zawsze Twoja,
                                                                                                                                 Audrey

Wpatrywałam się w pergamin, próbując przetrawić treść słów, które się na nich znajdowały. Na mojej twarzy wykwitł delikatny uśmiech, kiedy opuszkiem palca przejechałam po podpisie. Brakowało mi jej, ale przez cały miesiąc starałam się zepchnąć tą myśl gdzieś w głąb, sprawić, żeby to nie była prawda.
Jedyną rzeczą, której się bałam, było kolejne spotkanie z Zachiem. Na nowo rozgorzało we mnie poczucie winy musiałam coś zrobić. Nie mogłam pozwolić, żeby wyszła za człowieka, który wcale nie był taki, na jakiego wyglądał. 
Ale nie mogłam nic powiedzieć.
Oparłam się, i przeczytałam cały list jeszcze raz. Skoro miałam wrócić do domu, ojciec mógł spotkać się ze mną na miejscu. Czemu więc był w Hogsmeade?
Westchnęłam pod nosem, po czym sięgnęłam po szare pióro i kałamarz, leżące na środku stolika, tuż obok sterty czystych pergaminów. W kilku zdaniach odpisałam przyjaciółce, zgadzając się na przyjazd, a potem zwinęłam list i schowałam go do kieszeni, obiecując sobie, że wieczorem zajrzę do sowiarni.
– A póki co – szepnęłam sama do siebie – masz coś ważniejszego do zrobienia.
Powoli zaczęłam ponownie wypisywać słowa przepowiedni na czystym pergaminie. Mój powrót do Mountrieul oznaczał, że miałam niecały tydzień, na zebranie do kupy czegoś sensownego. Zacisnęłam usta i oparłam głowę na prawej ręce. Co mi, na gacie Merlina, umykało?
Odetchnęłam i wstałam, wkładając pergamin do kieszeni spodni, a potem ruszyłam w kierunku regału z księgami na temat zwierząt. Przez ostatnie dni stycznia starałam się znaleźć coś o wężach, jednak jak na miejsce, w którym jedna czwarta osób miała to stworzenie naszyte na szatach, było tam zadziwiająco mało informacji na ich temat. Większość książek i dostępnych artykułów odnosiła się do zwierząt pochodzących ze świata magicznego. Westchnęłam, przechadzając się w tę i z powrotem. W końcu przystanęłam i wybrałam najbardziej obiecujące tytuły, których jeszcze nie miałam w rękach, po czym wróciłam do stolika. 
– No to bierzemy się do pracy – westchnęłam, otwierając Dziesięć najgroźniejszych zwierząt pełzających i spoglądając na spis treści.
– Hej.
Ugh, przemknęło mi przez myśl. Podniosłam głowę i spojrzałam na chłopaka, który stał w przejściu. Jego blond włosy były jak zwykle rozczochrane, a krawat przekrzywiony. Miał na sobie białą koszulę i sweter z naszywką swojego domu, a w swoich dłoniach obracał wielką księgę. Simmons uśmiechnął się delikatnie, a potem drgnął, jakby bojąc się mojej reakcji.
– Mogę się dosiąść?
– Możesz sobie pójść. – Uniosłam brwi i zacisnęłam usta. Chłopak uśmiechnął się delikatnie, a potem pokręcił głową.
– Jak zwykle kochana – mruknął, na co zacisnęłam zęby.
– Jeśli nie chcesz umrzeć w torturach, to proponuję ci dać mi święty spokój.
– Spokojnie, przychodzę z ofertą pokojową – zapewnił, podchodząc bliżej. Po chwili przyglądania się mi, jakby w oczekiwaniu na moją reakcję, usiadł na przeciwko i położył książkę na stole.
– Skąd pomysł, że chcę z tobą w ogóle gadać? Myślałam, że jako Krukon, powinieneś być na tyle inteligentny, żeby wiedzieć, że najlepiej byłoby uciekać gdzie pieprz rośnie, jak tylko mnie zobaczysz.
– Gdybyś nie chciała ze mną rozmawiać, to byś się nie odzywała. Jesteś mistrzynią w rzucaniu tych swoich spojrzeń typu odejdź, albo cię rozdepczę, jak żuka gnojownika w ciepły, majowy poranek. Albo walnęłabyś mnie jakimś zaklęciem... – Chłopak przerwał, kiedy na jego słowa sięgnęłam po różdżkę i położyłam ją na stoliku przed sobą. Po chwili uśmiechnął się szeroko i pochylił w moim kierunku. – No widzisz, jak dobrze cię znam?
– Do rzeczy – warknęłam, czując, że tracę cierpliwość. Nie miałam czasu na użeranie się z tym idiotą.
– Okej, wybacz. Ja... Przepraszam.
Między nami zapanowała cisza. Jego zielone oczy lustrowały mnie uważnie, tak, jakby ich właściciel chciał odnaleźć odpowiedzi na wszystkie swoje pytania w drganiu mojej brwi. Cholera. Czy to zawsze musiało się dziać, kiedy tylko zaczynałam się nad czymś zastanawiać?
– To za mało – wycedziłam w końcu, starając się opanować mięśnie twarzy na tyle, by nie zdradzały zbyt wielu emocji. Simmons uniósł delikatnie jeden kącik ust, a potem pokiwał głową.
– Wiem. Źle zrobiłem. Masz prawo być na mnie wściekła.
– Nie wiem co sobie ubzdurałeś, w tej swojej małej głowie, ale wyjaśnijmy sobie jedno: nie znamy się. Nie wiem po kiego grzyba za mną łazisz, ale jeśli nie dasz mi spokoju...
– No weź, gdyby naprawdę ci to przeszkadzało, już dawno leżałbym nieżywy w Zakazanym Lesie – zażartował Krukon, jednak widząc moją minę, przeprosił. – Po prostu wiem, że pod tą skorupą skrywa się coś więcej – powiedział, stukając w stolik palcem wskazującym. Przez chwilę przyglądał mi się w skupieniu, a potem wypuścił powietrze i oblizał usta. – Okej, tak czy siak... Chociaż nie powinienem – zaznaczył – przeczytałem początek czegoś, co należało do ciebie. I pewne słowo utknęło mi w głowie. Pomyślałem sobie... To znaczy, widziałem, że też szukałaś jego znaczenia. No wiesz, ja...
– Obserwowałeś mnie? – spytałam kąśliwie, na co Simmons zacisnął usta i zarumienił się. O Merlinie...
– Wybacz. Sukuri to wąż, Yvesanne. Sukuri to anakonda, tak dokładniej. 
Chłopak otworzył książkę, a potem podsunął ją w moim kierunku. Przez chwilę, która ciągnęła się w nieskończoność, przyglądałam się jego twarzy, szukając w niej oznak kpiny, jednak był całkiem poważny. W końcu spojrzałam na wyblakłe stronice i starając zachować kamienną twarz, zaczęłam szukać jakiejś informacji, która mogłaby potwierdzić jego słowa.
Sukuri, wąż dusiciel z rodziny boa, zamieszkuje regiony Ameryki Południowej. Jako nieliczny spośród pokrewnych mu stworzeń, wykazuje ogromną odporność na magie. Jego skóra wykorzystywana jest do wytwarzania tarczy obronnych, a kły używane są... 
– Umiem czytać – warknęłam, kiedy Simmons przekrzywił śmiesznie głowę, żeby być w stanie widzieć słowa. Minęło kilka długich sekund, podczas których wpatrywałam się w księgę. Krukon siedział cicho, czekając na moją reakcję, podczas kiedy w mojej głowie właśnie toczyła się jedna wielka walka. 
– Wiem, że to mało, ale to jedyne co udało mi się znaleźć.
– Po co to robisz? – mruknęłam, spoglądając na niego. Chłopak zmarszczył brwi, a potem spojrzał w bok, na wielkie okno, skąd widać było zarys drzew w Zakazanym Lesie.
– Chcę ci pomóc.
– Nie możesz.
Daj mi sobie pomóc – szepnął z taką mocą, że aż mną zakołysało. Zmrużyłam oczy i pochyliłam się nad stołem.
– Skąd myśl, że w ogóle potrzebuję pomocy?
– Yvesanne. Rozumiem, nie chcesz, a może nie możesz mi nic powiedzieć. Wcale nie muszę nic wiedzieć. Po prostu... daj mi od czasu do czasu pole do manewru. Ja naprawdę mogę ci pomóc, wystarczy, że mi na to pozwolisz.
– Nie, nie rozumiesz – powiedziałam dobitnie, odchylając się do tyłu.
Między nami zapanowała cisza. Wiedziałam, że to niemożliwe. Ani ja nie mogłam mu nic powiedzieć, ani on nie mógł nic zdziałać. Zacisnęłam dłonie w pięści i spojrzałam na książkę, którą Simmons zamknął kilka sekund wcześniej. Na ciemnej okładce połyskiwał srebrny napis Obrona organiczna – tom trzeci: wykorzystanie zwierząt z rzędu łuskonośnych. Nic dziwnego, że nie znalazłam nic na ten temat – przez myśl by mi nie przeszło, żeby szukać w takiej tematyce.
– Umówmy się tak: ty zgodzisz się, żebym ci pomógł, a ja dam ci spokój i przestanę zaczepiać cię w miejscach publicznych.
– Zaczepiać mnie w miejscach publicznych? – powtórzyłam, unosząc brwi.
– Ups, czyżbym zdradził swój plan, jak cię wkurzyć?
– Cały czas mnie wkurzasz. 
Simmons wyszczerzył się tak szeroko, jakby właśnie oznajmili, że w tym roku gwiazdkę będziemy obchodzić podwójnie. Po chwili klasnął i poprawił się na krześle.
– Co ty masz, pięć lat?
– Mam pomysł – zaczął, puszczając mimochodem moje słowa. – Przydzielisz mi pulę punktów, powiedzmy... sto. Za dobre zachowanie będziesz mogła przydzielać mi po jednym, a kiedy dojdziemy do finału, będziesz już wiedziała, że możesz mi zaufać. I zgodzisz się na to, żebym mógł ci pomóc.
– Merlinie – westchnęłam – ty masz pięć lat.
– Ha, ha – rzucił Krukon. – To jak, co myślisz?
Co myślę? Co myślę? Wstałam, zgarniając swoją kurtkę i spojrzałam na niego przeciągle. Blizna na jego lewej brwi rozciągnęła się, kiedy zadarł głowę do góry, odwzajemniając spojrzenie, a jego usta zadrgały, tak, jakby ledwo powstrzymywał się od uśmiechu.
– Sto punktów? Chyba tysiąc – zakpiłam, a potem ruszyłam do wyjścia. Dopiero będąc na zewnątrz, zrozumiałam, że właśnie przypieczętowałam swój los. Już do końca moich dni w Hogwarcie miałam być nękana, przez tego kretyna.
Co ja sobie, do cholery, myślałam?



Cześć, czołem, witajcie!
Rozdział krótki, choć to jeden z tych, co to mi się przyjemnie pisało. Uwielbiam scenki z Leo, to jeden z bardziej kluczowych bohaterów, a sam on jest tak rozkoszny, że pisanie o nim od razu poprawia mi humor. Z resztą, powiedzcie sami, czy tylko ja darzę go taką sympatią? No jego nie da się nie lubić!
Kolejny pewnie za dwa-trzy tygodnie, niestety bliżej mi do połowy, niż skończenia go. Postaram się dać z siebie wszystko, ale niczego nie mogę obiecać, bo wciąż czeka na mnie rozdział na Stop Dreaming.
I to tyle. Powodzenia pierwszego dnia szkoły (ja naukę zaczynam od przyszłego tygodnia :D), koniecznie napiszcie, czy Wam się podobało i co Wam się podobało, no i do kolejnego!

6 komentarzy:

  1. Odpowiedzi
    1. HEEEEEEEEEEEEEEEEEJ!
      Powróciłam, hehe. A to dlatego, że mam wolny ten piątkowy wieczór i nie wypada zostawiać ciebie bez komentarza, moja kochana Ati.
      Dzisiaj nie będzie jakoś długo, bo... Nie. Muszę nadrobić bloga(i) i napisać rozdział, póki mam jeszcze trochę czasu. Mimo to wiem, że docenisz moje coś krótkiego, bo mnie kochasz i wgl :3333.
      Rozdział przeczytałam już wczoraj, ale jakoś nie miałam czasu skomciać. Byłam bardziej zajęta histeryzowaniem z powodu szkoły. No, bo jak można mieć w piątek siedem (!!!) godzin?! I na tygodniu kończyć praktycznie codziennie po 14?! Też tego nie wiem, ale muszę się przyzwyczaić ;'). Trzymaj kciuki.
      Omg, napisałam już tyle o pierdołach. Przepraszam.
      Ogółem to uwieeeeeeeeelbiam Leo. Mam tylko takie wrażenie, że się narzuca :CCC. Możliwe, że to przez to, że Yves go tak bardzo zlewa. Nie wiem nawet dlaczego; przecież i tak wiadomo, że będą razem, pfff. Możesz w sumie zrobić Yves zazdrośnicę i jebnąć tam jakąś Kath i niech się kisska z Leosiem. *Tak, w każdym opku będzie Kath, bo Kath tak sugeruje, heheheh*.
      Ten rozdział był mega fajny. Podoba mi się Evan i Ly - strasznie ich szipuję <3. Chociaż w pewnych momentach miałam takie: "wtf?!", bo Evan tak... Wydawało się, jakby Yve mu się podobała (?). Coś takiego.
      I to samo z tym jego przyjacielem, Gusem!
      Ale nadal - Yvenard >>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>.
      Bianka jest wartościową osobą, super ją przedstawiłaś. I przypadła mi do gustu o wiele bardziej niż Audrey (?). Aż mi się KMC przypomniało! Właśnie, idź pisać! Muszę przeczytać o igraszkach Logana w nowej wersji <3. Boże, Atiś, to będzie cuuuuuuudowne! Szczególnie, że wczoraj praktycznie przeczytałam od nowa to opko xd. Nie mogłam się powstrzymać. Logan uzależnia.
      A to taka sucz dla mnie. Najpierw jej nie wierzy, ten pojebus ją prawie gwałci, a teraz ją zaprasza na ślub? Ah. I tak wiem, że Yve pojedzie, bo to pewnie *oby Leosiek był jej osobą towarzyszącą, hihi*, ale... Szkoda mi jej, serio. Zach to kutas, który powinien być bez kutasa. Nie wyobrażam sobie, żeby kiedyś tak rzucił się na A, nawet wtedy, kiedy byliby już tym małżeństwem. Nie wiem, co ja bym, za to na ich miejscu, mu zrobiła. Pieprzony cwaniaczek.
      Eliza jest... Zdecydowanie dziwna i strasznie przebiegła. Okay, tajemnica, ale po co jej to? Może tego nie rozumiem, ale dla mnie zbyt bardzo się napaliła, ot co.
      Wgl to ten poker był zajebisty :D. No i Jordan też taki... Uroczy. Ślizgon, ale jednak <3. *Nie wiem, dlaczego myślałam, że miał na imię Frank, ale ok. Jordan to supi imię ♥*.
      Więc podsumowując: Zach to kutas, Bianka jest super, szipuję zarówno IWENARDA jak i... Evona?, Audrey to sucz, która n i c z e g o nie rozumie. Wiem, że może ona mu aż nad wyraz ufa, ale przyjaciółka to jednak przyjaciółka, tak? Leo jest cudny, mam nadzieję, że Yves go do siebie dopuści *omg, moje skojarzenie było złe...*.
      Liczę na to, że kom mimo wszystko się spodoba. Jest jaki jest, ale jest! Czekam na kolejny, oby mi umilił więcej dni niż sam pierwszy września...
      Pozdrawiam cię, kochana, ściskam gorąco, przesyłam wenę, która mi uciekła jakoś ostatnio i życzę wszystkiego, co najlepsze, Toire! ♥.
      Kath.

      Usuń
  2. ten rozdział mi sie podobał, ogarniam już coraz lepiej boaterów; uwielbiam Biankę, choć myślę, że nawet jej skonczy sie chyba kiedys cierpliwosc i będzie oczekiwała od naszej narratorki trochę szczerości.
    w liscie iod przyjaciólki, wydawało mi się, że moze ona wspomni, że Zach faktycznie ejst jakis ddziwny, tak sugerował ten wstęp, dlatego zdziwiłam się - nieprzyjemnie - kiedy okazało się, że to jest zapriszenie na ślub. nie podoba mi się to.
    Zdziwiłam sę tez, jak okazało się, że ten poker został przedłużony w czasie, chyba jednak nie rozumiem idei modyfikacji pokera; to kiedy będa poznawać w koncu te swoje tajemnice? I niby jak można komuś powiedzieć o Wieczystej Przysiędze, nic nie mówiąc?
    Kocham Simmonsa. Niby wygląda na meganaiwnego, ale widać, ze jest cholenie inteligentny, no i że się biedaczek zakochał :D 1000 punktów do zajebistosci xd zapraszam na niezaleznosc-hp.blogspot.com

    OdpowiedzUsuń
  3. W końcu będę na bieżąco. :)
    Na wstępie zaznaczę, że nie potrafię komentować, jakoś mi to nie wychodzi... Straszne, co?

    Bez bicia przyznam, że musiałam sprawdzić, jak czyta się nazwisko głównej bohaterki. ;p
    Opowiadanie bardzo mi się podoba. Z rozdziału na rozdział robi się coraz ciekawiej. Piszesz naprawdę świetnie, tylko pozazdrościć. ;) Należą Ci się brawa za wymyślenie tej przepowiedni. Myślę, że mniej więcej wiem o co w niej chodzi, ale nie będę zdradzać moich przypuszczeń. Polubiłam Yve. Szkoda mi jej trochę, bo jest tak jakby "hodowana", by wypełnić misję. W tym akurat przypomina mi odrobinę Harry'ego. ;p Dobrze opisałaś Ślizgonów, przyjemnie się czyta o ich życiu w Twoim wykonaniu. Tak przy okazji - nie cierpię Elizy i jej przyjaciółki. Wiem, że są potrzebne, jednak chcę je wytargać za włosy z tego opowiadania. Lubię Biankę i Evana.
    Simmons nieźle wpadł. Biedactwo... Jego rozmowy z Yve są cudowne.
    Ciekawi mnie, dlaczego Ophelie (mam nadzieję, że dobrze napisałam imię) nie odpisuje. Czyżby coś się stało? ;d
    I już nie wiem, co mogę dodać.
    Żeby komentarz był dłuższy, (HA!) zdradzę Ci coś wspaniałego.
    Green Day ogłosił trasę koncertową! <3 Czy to nie piękne?
    Pozdrawiam i życzę weny!

    OdpowiedzUsuń
  4. Hej ;) Pierwszy komentarz tu, więc odniosę się pewnie do całości opowiadania, nie tylko do rozdziału ;P Po pierwsze, pochwalam oryginalny pomysł! Przyznam, że nie lubię opowiadań z perspektywy Ślizgonów, to pewnie z racji, że jestem stu procentową Gryfonką i najzwyczajniej nie lubię Slytherinu, już nie mówiąc o pogardzie Śmierciożercami, a takie opowiadania zwykle są właśnie z perspektywy ‘typowego Ślizgona’. A tu mamy psikuś, bo niby główną bohaterką jest przedstawicielka Slytherinu, ale zdecydowanie nie jest to typowy Seba, nie wielbi Voldemorta, ba, prawdopodobnie ma go zgładzić, i coś czuję, że przyczyni się do tej ‘przedśmierci’ Waldka i pewnie przypłaci za to życiem ;( No i ta cała otoczka! Jej pochodzenie, rodzina, zwyczaje i wgl. No piękne to jest! (Nie umknęło mojej uwadze, że Yve jest w wieku zamążpójścia [Czy coś pomerdałam?]) Jestem wściekła na jej ojca, jak można tak przedmiotowo traktować córkę? Po trupach do celu, czy on nie ma uczuć? Straszny jest… I jeszcze ta cała przepowiednia… Trzymam kciuki, żeby do czasu spotkania z tym wrednym pfu tfu ojcem zdołała coś sensownego poskładać… A Simmons! Och, czy naprawdę tylko mnie tak strasznie on wkurza? xD Nienawidzę facetów którzy tak się narzucają, nie to nie, co za tupet, jakie on musi mieć mniemanie o sobie i te jego kiczowate teksty, że on wie że pod tą skorupą jest inna Yve… Merlinie… Tragedia, przyznam, że na miejscu Yve traktowałabym go z równą wrednością, a nawet jeszcze większą xD Podejrzewam, że pewnie w końcu pomoże jej z tą przepowiednią i nawet się zakumplują i, nie daj Merlinie, będą nawet razem. No mam nadzieję, że się powoli do niego przekonam, ale biedak ma u mnie ciężki start xD Natomiast, tak z zasady, powinnam nie lubić Evana Rosiera, ale przyznam że z tej całej szajki ślizgońskiej jest najbardziej interesujący, chociaż trochę się obawiam, że to przez kanon i niezwykle dźwięczne imię i nazwisko ;P Chyba chciałabym, żeby nie okazał się takim potworem jakim był ;P Z ciekawości spytam, czy planujesz gdzieś przelotem jakieś konfrontacje z huncwotami, czy też Snapem? Bo w zakładce ‘Pod osłoną świtu’ przeczytałam, że historia w żadnym wypadku się z nimi nie wiąże i zastanawiam się czy całkowicie odcinasz się kanonu historii, czy po prostu te postaci pojawią się przelotem tylko tam gdzie muszą? Cóż, zostaje mi czekać na kolejny rozdział ;)
    Pozdrawiam i życzę dużo weny;)
    https://niecnimarudersi.blogspot.com/

    OdpowiedzUsuń