środa, 28 września 2016

7. Idylla

luty 1981

{Z dedykacją dla Condawiramurs,
która zawsze pozostawia po sobie komentarz
i nie może się ich doprosić ode mnie *shame on me!*}


Szłam w ciszy, spoglądając na wioskę, która malowała się przede mną. Zimny wiatr co chwila podrywał mojego warkocza i przerzucał mi go przez ramię, tak, jakby chciał powiedzieć „przywykłem do tego, że ciągle chodzisz w rozpuszczonych włosach!”. Było wcześnie – mogła dochodzić dziewiąta. Reszta uczniów siedziała właśnie w salach i skrzętnie notowała słowa nauczycieli. A ja, ja czułam się tak, jakbym szła na ścięcie.
Spojrzałam na zegarek i przyspieszyłam kroku. Na horyzoncie wyrosła tabliczka z napisem Hogsmeade, którą minęłam, rozglądając się. W oddali zobaczyłam postaci trzech mężczyzn w długich, czarnych szatach. Wzięłam głęboki oddech i ostatni raz poprawiłam stalowy płaszcz, po czym ruszyłam w ich kierunku.
– Yvesanne, witaj. – Głos mojego ojca był chłodny, ale coś w sposobie, w jaki wypowiedział moje imię, sprawiło, że miałam ochotę się uśmiechnąć. Skinęłam głową, zatrzymując się dwa metry przed nim.
– Ojcze.
– Cała matka – rzucił jeden z jego towarzyszy. Powoli wyprostowałam się i przyjrzałam jego twarzy. Miała ostre rysy, a okalały ją charakterystyczne, czarne włosy. Spojrzenie jego zielonych oczu lustrowało mnie dokładnie. Na jego twarzy widniał ten złośliwy uśmiech psotnika, który tak dobrze kojarzyłam.
– Panie Rosier – przywitałam się, na co mężczyzna zacmokał z zadowoleniem.
– A do tego spostrzegawcza i inteligentna. No, Jerome – rzekł, spoglądając w jego kierunku – musisz być dumny z córki.
– Jestem – powiedział mój ojciec, obrzucając mnie uważnym spojrzeniem, a ja zrozumiałam jego przesłanie. 
Mam nadzieję, że mam być z czego dumny.
– Renoir, załatw sprawę.
Na słowa ojca Elizy i Evana, trzeci z mężczyzn pokiwał głową, uśmiechając się przymilnie. A więc to był on ojcem Augusta. Dziwne, przemknęło mi przez myśl. W niczym go nie przypominał. Jego brązowe włosy spięte były z tyłu głowy, a wodniste, niebieskie oczy przyglądały się mi z nieskrywanym zaciekawieniem, kiedy porównywałam go w głowie do jego syna.
– Oczywiście.
– Dokończymy następnym razem. Pozdrów małżonkę, Rieux – rzucił Rosier, po czym odwrócił się i razem ze swoim towarzyszem ruszył w przeciwnym kierunku.
– Podaj mi rękę – westchnął mój ojciec, przymykając oczy. Powoli zrobiłam to, o co mnie prosił, uświadamiając sobie, na jak zmęczonego wyglądał, a sekundę później deportowaliśmy się z cichym pyknięciem.
Rieux Édifice wyglądało dokładnie tak samo, jak półtora miesiąca wcześniej. Z błogością wymalowaną na twarzy nabrałam powietrza do płuc i rozejrzałam po okolicy. Wszędzie, gdzie sięgnęłam wzrokiem, panowała cisza i spokój.
– Twoja matka miała mi za złe twój nagły wyjazd.
Ojciec szedł zaraz obok mnie, wpatrując się w odległy horyzont. Po chwili spojrzał na mnie przelotnie i westchnął.
– Musisz wiedzieć, że żałuję swojego wybuchu. Rozmawiałem z Teodorem. Wyjaśniłem mu, że nie podoba mi się zachowanie Zacha i nie pozwolę mu postawić nogi w moim domu, jeśli to kiedykolwiek się powtórzy. 
– Och – mruknęłam, czując, że nie jestem w stanie powiedzieć nic więcej. Jerome szedł przez chwilę w ciszy, a jego czarna szata łopotała za nim, niczym nietoperze skrzydła.
– Wybacz mi, Yvesanne. To był naprawdę ciężki okres. Porozmawiamy o tym później, w porządku? Przed snem zajrzyj do mojego gabinetu.
– Okej – wykrztusiłam, stając pod drzwiami, które mój ojciec otworzył przede mną. Dopiero wtedy zauważyłam, jak źle wyglądał. Fioletowe wory pod oczami były o wiele większe i ciemniejsze niż wydawało się z daleka, a skóra bardziej szara i obwisła. Nie miałam pojęcia, co się z nim działo pod moją nieobecność, ale coś mówiło mi, że nie było to nic dobrego. Nigdy jeszcze nie widziałam, by tak się zachowywał. Zawsze okazywał mi ojcowską miłość w swój własny, pokręcony sposób, ale nigdy nie był tak spokojny i... dobry.
Powoli weszłam do wysokiego holu, w którym stała już uśmiechnięta Blanche. Chwilę później w drzwiach pojawiła się Hestia i z delikatnym ukłonem podeszła do mojego ojca i pomogła mu zdjąć płaszcz.
– Gdzie są wszyscy? – spytałam, uświadamiając sobie jak dojmująca cisza panowała w całym domu. Jerome spojrzał na mnie, wahając się, po czym pokręcił głową i powoli ruszył w stronę salonu.
– Twoja matka jest u Gauthierów, pomaga w przygotowywaniach. Idź się odświeżyć, o jedenastej Maurice pomoże ci się tam dostać.
Przez moment przyglądałam się jego znikającej sylwetce, zastanawiając się, o co chodzi. Dopiero po chwili dotarło do mnie, że nie mam za dużo czasu, więc wzdychając cicho, udałam się do swojego pokoju.
Przebranie się zajęło mi dobrych kilkanaście minut, podczas których nie mogłam poradzić sobie z, jak uwielbiała nazywać go Audrey, głupim ustrojstwem wstrzymującym oddech, czytaj, gorsetem. Dopiero Blanche, która pojawiła się zziajana w moim pokoju. skończyła moje cierpienia. Czasami zawdzięczałam tej dziewczynie życie. Pozwoliłam jej upiąć moje włosy, w ciszy przyglądając się swojemu odbiciu. Sukienka była skromna i delikatna, choć zwracała uwagę. Materiał w kolorze miedzi idealnie zgrywał się ze złotymi obszyciami. Zaczęłam zastanawiać się, w co każą mi się wcisnąć kolejnego dnia. W końcu ślub Audrey był nie byle okazją.
– Gdzie moja siostra? – spytałam po chwili, spoglądając na Blanche. Palce dziewczyny zadrgały, a jedno z pasm włosów, które trzymała, rozsypało się po moim ramieniu.
– Przepraszam, panienko. Myślę, że powinna panienka porozmawiać o tym z panem ojcem – powiedziała cicho, starając się naprawić szkody w mojej fryzurze.
– Nie rozumiem – mruknęłam zdezorientowana. Służka skończyła warkocza, wplatając go z boku głowy, a potem spojrzała na mnie smutno. – Blanche, co się stało – dodałam, odwracając się do niej.
– Nie powinnam... – zaczęła, rumieniąc się. Chwyciłam jej dłoń, ściskając ją mocniej, na co brunetka zachłysnęła się powietrzem. Spojrzała na mnie nieufnie, jakby obliczała w głowie prawdopodobieństwo tego, że zostanie ukarana przez swoje następne słowa.
– Jeśli coś wiesz... – Nie wiedziałam co mogę powiedzieć, co zrobić, by zmusić ją do mówienia.
– Panienki siostra już tutaj nie mieszka, panienko. Wyprowadziła się dwa tygodnie temu.

Czułam jedynie obezwładniającą złość. Powóz trzaskał, tocząc się po nierównej drodze. Słyszałam głośny tupot na kamieniach i uspokajające gwizdanie woźnicy. Maurice od lat zajmował się końmi i tylko jemu ojciec ufał bezgranicznie. Czasami zastanawiałam się, czemu nie wybrał nowszego środka transportu, jednak on uparcie trwał przy podróży w ten niewygodny, starodawny sposób. Podobnie było z innymi aspektami naszego życia – spodnie i spódnice, choćby nie wiem jak długie, musiałam zostawić na pobyt w Hogwarcie. W Mountreuil uważano taki strój za uwłaczający kobiecie. Westchnęłam, wygładzając sukienkę. W powozie było zimno, a z moich ust wydostawała się para, zasnuwając mi widok. W głowie układałam sobie słowa, które skieruje do mojej matki. Nie mogłam uwierzyć w to, że nikt mi o niczym nie powiedział. Gdzie podziewała się Ophelie? I czemu wyjechała bez ostrzeżenia?
Ojciec nie chciał ze mną rozmawiać. Zamknął się w swoim gabinecie, a kiedy nalegałam, znów obudził się w nim gniew. 
– Zajmij się tym, czym powinnaś – warknął, zatrzaskując za mną drzwi. Po prostu mnie wyrzucił, nie udzielając żadnej odpowiedzi. Było mi go żal. Po raz pierwszy nie bałam się go tak, jak kiedyś. Wiedziałam, że był tak samo przerażony, jak ja.
Powóz skręcił, a potem zatrzymał się z mocnym szarpnięciem. Rozległ się odgłos uderzenia czegoś ciężkiego o ziemię, a potem kilku szybkich kroków. Maurice otworzył drzwi i z uśmiechem podał mi rękę.
– Jesteśmy na miejscu, panienko – oznajmił.
– Dziękuję.
Powoli wygramoliłam się ze środka, starając się nie wyglądać przy tym jak kurczak wygrzebujący się z grzędy, po czym rozglądnęłam się. Rezydencja Gauthierów przywodziła na myśl dziewiętnastowieczny dworek. Przede mną wznosiły się monumentalne kolumny, sięgające drugiego piętra, okraszone florystycznymi rzeźbami. Z ozdobnych balkonów spoglądały na mnie grube aniołki, skrywające się pod połaciami śniegu. Powoli ruszyłam w stronę wejścia, oglądając się za siebie. Maurice usiadł na miejscu woźnicy, a chwilę później ruszył, okrążając fontannę znajdującą się na środku dziedzińca. Westchnęłam, uświadamiając sobie, że tym razem nie mogę dać się zbyć. Musiałam jak najszybciej porozmawiać z matką.
Uniosłam dłoń w celu zapukania do drzwi, jednak zamarłam, słysząc gasnący gwar rozmów. Zmieszana rozglądnęłam się, a po chwili wahania ruszyłam ścieżką okrążającą dworek.
Za rogiem rozciągał się widok na dolinę, którą przecinało wąskie pasmo rzeki. Było naprawdę mroźno, jednak złość rozgrzewała mnie tak mocno, że nie zważałam nawet na to, że brodzę w śniegu. Mój wzrok skierował się w kierunku ogrodu, na środku którego wznosił się przyozdobiony kwiatami namiot. Tuż obok, przy krzewie róż, które musiały być zaczarowany, bo żaden kwiat nie byłby w stanie przeżyć w tej temperaturze, stała grupa kobiet, dyskutująca o czymś zawzięcie. Wśród nich rozpoznałam swoją matkę, ubraną w niebieską suknię i płaszcz pod kolor.
– Yvesanne, jak miło cię widzieć, w końcu dotarłaś!
– Mamo – powiedziałam, skłaniając się pozostałym kobietom. – Możemy porozmawiać?
– Coś się stało? – Spytała Edith.
– To ja chciałam ci zadać to pytanie. Gdzie jest Ophelie?
Twarz mojej matki przybrała niespokojny wyraz. Kobieta złapała mnie za ramię i poprowadziła wzdłuż namiotu.
– To nie jest rozmowa na teraz – powiedziała dobitnie.
– Właśnie że jest! Nie było mnie tylko miesiąc, a ona się wyniosła i nikt nie raczył mnie o tym poinformować?! Co wyście jej zrobili?
Obie się zatrzymałyśmy. Głosy za nami ucichły, a na twarz mojej matki wypłynął rumieniec wstydu. Nie tak planowała tą rozmowę, ale po raz pierwszy miałam to w nosie. Nie mogłam dłużej dawać się zwodzić – jeśli coś stałoby się Ophelie, nigdy bym sobie tego nie wybaczyła.
– Nie teraz – wycedziła Edith, spoglądając na mnie srogo, a ja poczułam, jak w moim brzuchu buzuje złość. I kiedy już miałam otwierać usta, żeby coś powiedzieć, materiał namiotu rozchylił się, a obok nas pojawiła się Audrey, próbująca ukryć zaniepokojenie pod zasłoną ciepłego uśmiechu.
– Yvesanne! – krzyknęła, a chwilę później rzuciła mi się na szyję. Zdążyłam jedynie zauważyć burzę jej brązowych loków, które spięła złotą klamrą z tyłu głowy, a potem wszystko pochłonęła biel.
– Audrey – jęknęłam, uświadamiając sobie co się właśnie stało. Dopiero po chwili dotarło do mnie, że wszędzie na około mnie był śnieg. Zanim jakkolwiek zareagowałam, dziewczyna podniosła się i złapała mnie za rękę, pomagając wstać.
– Wybacz, ale nawet nie wiesz jak tęskniłam! Mam ci tyle do opowiedzenia! Pani wybaczy – zachichotała w kierunku mojej matki – ale będę zmuszona ją porwać. No już, chodź chodź, nie mamy całego dnia! – dodała, po czym pociągnęła mnie za sobą i zanim się zorientowałam maszerowałyśmy już w stronę dworku.
– Audrey – zaczęłam, jednak dziewczyna pokiwała jedynie głową.
– Nie tutaj. Porozmawiamy później.
Szłam za nią w ciszy, pozwalając się prowadzić. Każdy kolejny korytarz i schody wydawały się ciągnąć w nieskończoność. Kiedy w końcu dotarłyśmy do jej sypialni, zaczęło opuszczać mnie zdenerwowanie, ustępując miejsca wstydowi.
– Przepraszam – mruknęłam, rozglądając się. Pomieszczenie wyglądało tak, jak je zapamiętałam. Na ścianach znajdowała się perlista tapeta w błękitne zdobienia, gdzieniegdzie przysłonięta przez kunsztowne meble z ciemnego drewna. Na samym środku stało podwójne łoże, okryte haftowaną narzutą, a na małym stoliku w jego nogach znajdował się bukiet czerwonych róż.
– Za co? – spytała szatynka, zamykając za nami drzwi. Nie wyglądała na złą.
– To twój dzień. Nie powinnam...
– Powinnaś walczyć o swoje, to normalne. Yve, ja... – Audrey przerwała, a potem spojrzała na mnie. Jej dłoń wciąż tkwiła na drzwiach, jakby się upewniała, że są zamknięte. Po chwili podeszła do mnie i pociągnęła na łóżko. – Siadaj.
– Wszystko okej? – spytałam.
– Musisz mi wybaczyć. To wszystko moja wina, niepotrzebnie wtedy na ciebie naskoczyłam. Po prostu tak bardzo mi brakowało twojej obecności, a ty wyjechałaś... Nie miałam pojęcia, że coś jest nie tak.
Między nami zapanowała cisza. Audrey patrzyła na mnie skruszona, wciąż trzymając moją rękę, jakby obawiała się, że zaraz od niej ucieknę. 
– Nie musisz mnie przepraszać, to ja powinnam była to inaczej rozegrać.
– Twoja siostra mówiła, że tak powiesz – zaśmiała się, biorąc głęboki oddech.
– Skoro już o niej mowa, nie wiesz, co się z nią stało? Po moim powrocie do Hogwartu dostałam od niej list, ale nie odpisała na moją odpowiedź. Nikt nie chce mi niczego powiedzieć.
– Ophelie pokłóciła się z twoimi rodzicami. Nie wiem o co poszło, Yve, ale z tego, co udało mi się podsłuchać, wróciła do dworku Feliksa. Twoja matka ciężko to znosi, uważa, że to źle wpłynie na ciążę, od dwóch tygodni panuje tu istny harmider. Chociaż ja osobiście uważam, że dobrze zrobiła, to jakaś głupia tradycja, żeby będąc przy nadziei mieszkać u rodziców. Przecież ma męża i...
– Audrey – przerwałam jej, marszcząc oczy. Nie mówiła całej prawdy, zawsze wiedziałam, kiedy coś zatajała. Włączało jej się wtedy gadanie, jakby próbowała zatuszować swoje małe oszustwo. – To nie wszystko, czegoś mi nie mówisz.
Dziewczyna zarumieniła się i spuściła głowę.
– Nigdy nie umiałaś kłamać.
– Mówię prawdę, Yves.
– Czemu Ophelie wyjechała? O co poszło? Wiem, że wiesz coś na ten temat, błagam, to...
– O ciebie. Poszło o ciebie – wyrzuciła z siebie, przerywając mi. W pokoju zapanowała cisza. Z zewnątrz dochodził nas delikatny gwar rozmów i chichotów, zbyt zniekształcony świstem wiatru, by cokolwiek zrozumieć. Przez dłuższą chwilę wpatrywałam się w przyjaciółkę, próbując przetrawić jej słowa, jakby wciąż do mnie nie dotarły. A może raczej nie chciały dotrzeć, nawet jeśli były tak oczywiste.
– Audrey...
– Nie, proszę – przerwała mi. – Nic nie mów. Ja... – Dziewczyna rozejrzała się, jakby spodziewała się zobaczyć w pokoju kogoś innego, niż my. Po chwili ponownie na mnie spojrzała, a w jej spojrzeniu czaiło się coś nowego. Coś, czego nie potrafiłam nazwać, ale wzbudzało mój niepokój. – Ophelie po prostu się o ciebie martwiła. Pokłóciła się z rodzicami, bo uważała, że to przez nich tak wcześnie wyjechałaś. Razem z Zachiem próbowaliśmy ją przekonać, żeby została, ale się uparła. Przejdzie jej, zobaczysz.
Audrey zacisnęła swoją dłoń na mojej tak mocno, że to aż bolało. Wiedziałam, że łgała jak z nut, ale po raz pierwszy w całym swoim życiu zrozumiałam, że robiła to celowo. Jej wzrok był tak ostry, jakby próbowała mi coś przekazać, coś, czego ja nie potrafiłam odczytać. Po chwili rozluźniła uścisk, a na jej twarzy pojawił się sztuczny uśmiech.
– Cieszę się że wróciłaś – powiedziała, nachylając się i zamykając mnie w uścisku. Jej oddech łaskotał moje ucho, kiedy wtuliła swoją głowę w moje włosy. 
– Ja też – mruknęłam, odwzajemniając uścisk.
– Czekaj na mnie jutro o piątej na Placu Niewiniątek.
Audrey odsunęła się i uśmiechnęła, upewniając się, że usłyszałam. Miałam ochotę spytać się, co to wszystko znaczy, ale w porę ugryzłam się w język. Gauthier nigdy się tak nie zachowywała, a jeśli to robiła, to musiała mieć ku temu konkretny powód. Przez chwile zastanawiałam się, czy nie poruszyć tematu Zacha, jednak doszła do mnie okrutna prawda – mówienie o tym w tamtym pokoju nie było najlepszym pomysłem. Audrey coś wiedziała, coś, czego ja nie dostrzegałam. W uszach dźwięczał mi jej głos, jedno zdanie: porozmawiamy później. Wcale nie chodziło o  rozmowę. Miała na myśli nasze spotkanie kolejnego dnia.
– Okej, koniec tego dobrego, zabieram cię teraz do jadalni, gdzie czeka już Irene i obie pomożecie mi zdecydować, który naszyjnik będzie bardziej pasować do sukni! No już, hop hop moja droga!
Brakowało mi tego. Brakowało mi dnia spędzonego z tą roześmianą istotką, która na wszystko reagowała niepohamowanym optymizmem. Irene go nie podzielała, zwłaszcza, kiedy w drzwiach zjawił się jej brat, Pierre, ale taki był już jej urok. Moją kuzynkę, oprócz gęstych loczków cechowała prostolinijność, czyli zdecydowane przeciwieństwo Audrey.
Mimo wszystko, wciąż nie mogłam przestać rozmyślać nad słowami szatynki. W Mountreuil działo się coś niepokojącego, a ja miałam wrażenie, że – niestety – było to ściśle związane ze sprawą przepowiedni. I to sprawiało, że nawet jeśli naprawdę dobrze bawiłam się tamtego dnia, nie potrafiłam się rozluźnić i choć na chwilę zapomnieć o tym, co czekało mnie wieczorem.
Do domu wróciłam na tyle późno, iż świece w holu chyliły się już ku końcowi. Pozwoliłam Blanche zabrać mój płaszcz, a potem udałam się do opustoszałego salonu. Spod drzwi prowadzących do gabinetu mojego ojca sączyło się nikłe światło. Czekał na mnie, to było pewne. I chociaż bałam się tego momentu i nie chciałam tego przeciągać, jakaś część mnie chciała opóźnić to jak najbardziej, w formie swoistego buntu – wy nie mówicie mi o wszystkim, wiec ja pokazuję wam co o tym myślę. Tyle że nawet ta część w jakimś stopniu bała się gniewu mojego ojca, więc chcąc nie chcąc, podniosłam zaciśniętą dłoń i zapukałam trzy razy.
– Wejść!
Odetchnęłam i zrobiłam to, co powiedział. Jerome siedział za biurkiem, pochylając się nad papierami. Świece ułożone za jego plecami przygasały, a wątły ogień tej znajdującej się na stosie książek przed jego twarzą, chybotał, jakby nie był pewien, czy ma się bardziej rozpalić, czy zgasnąć na dobre. Powoli podeszłam bliżej i usiadłam na wolnym krześle, krzyżując ręce na podołku.
– Więc? Jakieś postępy?
– Wciąż nad tym pracuję – odpowiedziałam wolno, ważąc słowa, zanim opuściły moje usta.
– Minął miesiąc, Yvesanne.
– Zdaję sobie z tego sprawę – mruknęłam, spoglądając w jego oczy. Był zmęczony i wcale nie wyglądał lepiej niż rano. Noc ukryła jedynie cienie na jego twarzy. – Moc pokonania Czarnego Pana ma jeden z Sukuri – zaczęłam po chwili, nie chcąc go niepotrzebnie rozjuszyć. – Sukuri to gatunek węża, wyjątkowo odporny na magię. To chyba metafora osoby silnej, w tym przypadku takiej, która będzie miała wystarczająco dużo mocy, by próbować pokonać Sam-Wiesz-Kogo. 
– Chyba? – spytał ojciec, unosząc brwi. Jego oczy płonęły w mroku.
– Z tego co wiem, nie posiadam żadnych szczególnych magicznych umiejętności, przynajmniej nie takich, które wyróżniałyby mnie od innych. To zwykła przenośnia. Albo – dodałam, obserwując wyraz jego twarzy – to prawda i istnieją osoby posiadające takie umiejętności. Wtedy to oni będą kluczem, którego potrzebuję. Chociaż musiałoby być to niesamowitym zbiegiem okoliczności, iż ta osoba, tak jak ja, urodziła się o brzasku, pod koniec sierpnia.
Ojciec przyglądał mi się w skupieniu, przechylając głowę. Wosk ze świecy kapnął na jego pergamin, jednak zbytnio się tym nie przejął.
– Coś jeszcze?
– Przepowiednia nieszczególnie wspomina jakieś konkrety. Jednym z nielicznych jest pierwszy dzwon piątego miesiąca. To wtedy ma umrzeć nadzieja, cokolwiek to znaczy.
– To też metafora?
– Nie wątpię. Tak samo jak w to, że dopiero w maju przekonamy się, co oznacza. Później jest mowa o trzecim dzwonie, na jesień. Drugi został pominięty, co oznacza, że nie jest istotny. Wniosek jest jeden: pierwszy dzwon pokaże nam, z czym tak naprawdę mamy do czynienia. I da pół roku na przygotowanie się.
Ojciec pokiwał głową, jakby z uznaniem? Nie mogłam nic odczytać z jego twarzy, jedynie oczy zdawały się wyrażać jakiekolwiek emocje. Podekscytowanie.
– Co dalej?
– Tego nie wiem. W trzeciej zwrotce jest mowa o dziecku, które przeżyje. Do pierwszego dzwonu, albo i nawet momentu, w którym to dziecko przeżyje, wątpliwe jest, iż dowiemy się co to za dziecko. 
Urwałam, zastanawiając się co więcej mogę powiedzieć. W mojej głowie brzmiała ostatnia zwrotka przepowiedni. A kiedy dzwony pękną i więzy opadną, jedyną rzecz, którą kochasz, stracisz. Krwawe pola, podłogi blakną, i tylko ty, mrok w czerwonej posoce. Wzdrygnęłam się. Te dwa zdania wzbudzały we mnie lęk. Co miały niby oznaczać? Przywodziły mi na myśl tylko jedno: cierpienie. I to już po ukończeniu zadania, czyli wtedy, kiedy wszystko miało być dobrze.
Ojciec przyglądał mi się w ciszy. Wyglądał, jakby analizował moje słowa. Po minucie, która ciągnęła się w nieskończoność, otworzył szufladę i zaczął przeglądać papiery.
– A jak Ślizgoni? Rosier mówił mi, że spędzasz więcej czasu z jego dziećmi.
– Można powiedzieć, że idzie mi coraz lepiej.
– Zaprosili cię na tą swoją grę w pokera?
Zwęziłam oczy. Więc wiedział? I nawet mnie nie uprzedził?
– Tak – mruknęłam, zastanawiając się, do czego dąży.
– Dobrze. Bardzo dobrze. Musisz dać z siebie wszystko, zrozumiano?
– Czemu to jest takie ważne? – spytałam, kręcąc głową.– Czemu jakaś głupia gra...
– Bo to tajemnice scalają ludzi. Znając jedną, znajdziesz klucz do ich towarzystwa. A właśnie tego od ciebie oczekuję. Musisz się wkupić w ich łaski tak, że kiedy pierdząc w tych swoich dworach pomyślą o wydaniu przyjęcia, znajdziesz się na szczycie listy gości. Jeśli masz kiedykolwiek zbliżyć się do swojego zadania, będziesz tego potrzebowała. Tak samo, jak dobrego męża.
Miałam wrażenie, że moje serce przestało bić. Wiedziałam, że ten moment nadejdzie, ale odkładałam tą możliwość tak daleko w głąb głowy, iż nagle wydało się to tak nierealne, jak picie własnych szczyn. Więc o to chodziło? Miałam znaleźć sobie męża? A może ojciec już mi go znalazł? Za kogo miałam wyjść, psychopatycznego Evana, czy gburowatego Rockwooda? Poczułam się tak, jakby w ciągu ułamka sekundy moja krew zawrzała. A potem zamieniła się w lód, pod wpływem jednego spojrzenia mojego ojca.
– Mam nadzieję, że się zrozumieliśmy. A teraz wracaj do swojego pokoju, jutro czeka cię ważny dzień.
Zamykając za sobą drzwi od gabinetu ojca, ledwo powstrzymywałam drżenie rąk. Miałam wrażenie, że coś we mnie pękło i całe moje ciało zalała fala goryczy. Więc tak to miało wyglądać? Ciągłe dążenie do rzeczy, których nigdy nie chciałam, wydanie za mąż jak jakąś rzecz, a potem zwykłe cierpienie? Nie, przepraszam, nie zwykłe – miałam zostać tylko ja i mrok w czerwonej posoce, cokolwiek to, do cholery, znaczyło. Byłam tak zła, że nie zważałam nawet na ciemność, która panowała pod przymglonym blaskiem dogasających świec. Ruszyłam po schodach na górę, marząc jedynie o ciepłym łóżku, w którym schowam się przed problemami, aż nagle ktoś złapał mnie za ramię.
– Merlinie! – krzyknęłam, odskakując, na widok speszonej Hestii.
– Panienka wybaczy, nie chciałam panienki przestraszyć.
– Nic się nie stało – jęknęłam, mrugając parokrotnie.
– Chciałam tylko przekazać panience, że przyszedł do panienki list. Zostawiłam go na toaletce.
– Dziękuję, Hestio.
Przyglądałam się postaci służki, która zniknęła w ciemności, a potem ruszyłam w kierunku pokoju, próbując uspokoić oddech. Kto mógł do mnie napisać? Do głowy przychodziła mi tylko Bianka, jedynie ona się o mnie troszczyła. Tyle że Perkins dobrze wiedziała gdzie i po co jadę, oraz, kiedy wrócę. Marszcząc brwi zamknęłam za sobą drzwi i podeszłam do toaletki, oświetlonej przez światło księżyca. Na jasnym blacie leżała zgięta koperta, opatrzona jedynie moim imieniem. Powoli usiadłam na miękkim taborecie i sięgnęłam po list. Po chwili wahania rozerwałam papier i zaczęłam czytać.

Droga Yve,
(właśnie się krzywisz na ten skrót, ale nie zmienisz tego, że tak Cię nazwałem)

Próbowałem złapać Cię na korytarzu, jednak od zeszłego tygodnia skrzętnie mnie unikasz. Wiem o tym, bo trzy razy zaczajałem się na Ciebie przy Wielkiej Sali, albo pod klasami. 
Nie sądziłem, że tak łatwo się wystraszysz. Czy moja obecność aż tak Cię strofuje? A może po prostu...

Zacisnęłam zęby, spoglądając na dół. Cała kartka wypełniona była jego drobnym pismem, od mojego imienia, aż po jego podpis. Leo
– Simmons – warknęłam, zgniatając list w ręce. Opanowało mnie uczucie tak niepohamowanej złości, iż miałam wrażenie, że zaraz teleportuję się do dormitorium Krukonów i mu przywalę. Idiota! Skretyniały debil, co on w ogóle sobie myślał, pisząc do mnie o naszych poszukiwaniach, jak je nazwał. Gdyby ten list trafił w niepowołane ręce... – Merlinie, daj mi siłę, bo go zabiję – jęknęłam.
Drżącymi rękami zwinęłam papier w równą kulkę i zaczęłam miętosić między palcami. To była moja wina. To wszystko była moja wina. Trzeba było go spławić, trzeba było od razu sprawić, że się odczepi. A teraz miałam za swoje. Własną głupotą mogłam zaprzepaścić dosłownie wszystko. Podczas kiedy mój ojciec oczekiwał ode mnie stuprocentowego oddania się sprawie, samemu szukając mi męża, nie mogłam sobie pozwolić na coś takiego. Gdyby tylko dostał ten list w swoje ręce...
Co ja sobie myślałam? Wciągałam go w sprawę, która nigdy nie powinna go dotyczyć. To nie był jego świat, to nie były jego problemy. Miał całe życie przed sobą, a ja byłam powodem, przez który mogło się skończyć dużo szybciej, niż powinno. Musiałam z tym skończyć, musiałam go odciąć, raz i na zawsze. Żeby chronić siebie, a przede wszystkim jego. Z resztą, sam był sobie winny. Uczepił się, jak rzep psiego ogona, co on sobie właściwie wyobrażał?
Powoli sięgnęłam po różdżkę i jednym, delikatnym ruchem, podpaliłam list, nie dokańczając go czytać. Musiałam to zrobić, dla dobra sprawy. Odciąć go od siebie, póki jeszcze był czas. Lewitująca kula ognia oświetlała moją twarz, która odbijała się w lustrze toaletki, kiedy myślałam nad tym, jak dużo zmieniło się w ciągu ostatnich miesięcy. Życie, które wydawało się idyllą, okazało się być jedynie ułudą. Perfekcyjni Ślizgoni, którzy mieli swoje tajemnice, mój dom, który przestawał być domem, przyjaciółka, która ukrywała więcej, niż mogłam wtedy przypuszczać, wszystko to składało się w jedno, wielkie słowo.
Kłamstwo. Żyłam w kłamstwie, większym, niż ktokolwiek się spodziewał, a jedyny promyk prawdy, jaki był w moim życiu, dogorywał właśnie wśród płomieni, dając mi nadzieję na to, że może choć jedną rzecz zrobię dobrze. I jak to w życiu bywa, to właśnie ta nadzieja mnie zgubiła. 

Cześć wszystkim!
Dodaję ten rozdział, bo nie chcę dłużej zwlekać. Starałam się go poprawić i zniwelować uczucie, że jest beznadziejny, ale już sama nie wiem. Ostatnio mam jakiś przeraźliwy zastój i nie mogę się zebrać do pisania. Na Stop Dreaming nie napisałam jeszcze ani zdania i nawet nie wiecie jak mnie to przeraża. Co prawda zmusiłam się do ruszenia POŚa, ale nawet to nie poszło mi jakoś super.
Czuję się zagubiona, jakby ktoś wrzucił mnie na głęboką wodę krzycząc „miłego pływania, tylko się nie utop!”. Trochę nie radzę sobie z nauką (co tu dużo mówić, nie potrafię do niej przysiąść) i całą tą dorosłą odpowiedzialnością, dni mi uciekają, a ja najchętniej zakopałabym się w pościeli. I co tu robić?
Tak czy siak, w sobotę wyjeżdżam na tydzień do Anglii i mam nadzieję, że to mnie zresetuje i da wielkiego kopa. Zwłaszcza, że będę miała okazję zwiedzić Studio Warner Bros i zobaczyć na żywo plan Harry'ego Pottera! Nie mogę już się doczekać, serio.
Nie mam pojęcia co z kolejnymi rozdziałami, za tydzień/dwa dam Wam znać tutaj(klik) kiedy pojawi się coś nowego. A póki co po prostu postaram się wypocząć.
I tak na koniec, przepraszam za ten chaotyczny rozdział. Opisywanie dworku Audrey w ogóle mi nie szło i ciągle omijałam co ważniejsze wątki. Starałam się wpleść chociaż kawałek o rodzince Yve, ale potem stwierdziłam, że skupię się na ważniejszych rzeczach – teraz trochę żałuję, ale moje absolutne wypalenie pisarskie nie daje mi nawet szansy na zmienienie tu czegoś. Z kolejnym postaram się bardziej! Przy okazji możecie śmiało obstawiać, co Audrey ma do powiedzenia Yve, chętnie poczytam Wasze domysły :D
I to by było na tyle. Dziękuję Wam, za przeczytanie tych wypocin i obiecuję, że następnym razem będzie lepiej. Wasza, Ati

PS. Po lewej pojawił się czat! Serdecznie zapraszam Was do rozmowy, nawet jeśli nie komentujecie rozdziałów, nie gryzę ;)
PS2. Przepraszam, za te rażące zaległości na Waszych blogach. Nie pamiętam kiedy ostatnio coś przeczytałam ;-; Spróbuję naprawić to po powrocie z Anglii, obiecuję!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz