luty 1981
Poranek był niesamowicie mroźny. W całym
dworku panowała nieprzyjemnie niska temperatura, więc kiedy otworzyłam oczy,
wcale nie miałam ochoty wstawać. Na niekorzyść działała również
wszechogarniająca ciemność. Z jękiem sięgnęłam po świecę przy łóżku i drżącymi
dłońmi odpaliłam zapałkę. Nagle wydało mi się to dość ironiczne – nawet
jeśli nasze życie wypełnione było magią, wciąż posługiwaliśmy się całkiem
nie-magicznymi wynalazkami. Poczekałam chwilę, aż świeca się rozpali, a potem
wysunęłam się spod ciepłej pierzyny i szybkim krokiem ruszyłam w kierunku
łazienki, po drodze zarzucając na siebie gruby szlafrok.
Byłam ciekawa, czemu Audrey chciała się
spotkać tak wcześnie. I tak daleko. Musiało to mieć związek z jej strachem
przed rozmową w domu. Może ktoś ją obserwował?
Wzdrygnęłam się, przemywając twarz wodą.
To wszystko robiło się zbyt zawiłe. Przestań o tym rozmyślać, bo
zwariujesz, zganiłam się w myślach. W pośpiechu ubrałam się tak
grubo, jak tylko mogłam, a potem wymknęłam na zewnątrz, owijając się płaszczem.
Nigdy nie byłam dobra w teleportacji, ale nie widziałam innej opcji. Musiałam
tam dotrzeć szybko i bez wielu świadków. Poproszenie woźnicy o zawiezienie mnie
odpadało, więc pozostało mi tylko to.
Był tylko jeden problem. Sama nie byłam
pewna, gdzie dokładnie owy plac się znajduje. Przymknęłam oczy i wzięłam
głęboki oddech, przeklinając w myślach Audrey. Spokojnie, dasz radę.
Najwyżej wezwiesz taksówkę.
Mroźne powietrze muskało moje policzki,
kiedy próbowałam skupić się na tym jednym, jedynym miejscu, do którego chciałam
trafić. Sekundy ciągnęły się w nieskończoność, jakby czas całkiem się
zatrzymał, a potem coś wciągnęło mnie do środka otchłani, wyrzucając w ciemnym
zaułku Paryża.
Zlękniona spojrzałam na uliczkę.
Znajdowałam się zaledwie dzielnicę od centrum, a do umówionej godziny brakowało
dziesięciu minut. Przygryzłam wargę i rozglądnęłam się. Wokół otaczały mnie
jedynie stare kamienice i opustoszałe witryny sklepowe. Noc wciąż zachłannie
obejmowała całe miasto, jakby walczyła z jasnością o marne żywota wszystkich
mieszkańców Paryża. Westchnęłam pod nosem i biorąc głęboki oddech ruszyłam
przed siebie. Gdyby ktoś wtedy wyjrzał przez okno, pewnie zobaczyłby
wystraszoną dziewczynę, przebiegającą truchtem przez opustoszałe uliczki. No
cóż, przemknęło mi przez myśl. Nikt nigdy nie mówił, że miało
być łatwo. Jeśli naprawdę miałam pokonać kiedyś Czarnego Pana, musiałam
przywyknąć do takiego życia. I chociaż spróbować sprawiać wrażenie pewnej
siebie.
Im bardziej mi się wydawało, że zbliżam
się do celu, tym bardziej gubiłam się w wąskich uliczkach Paryża. Ciemne daszki
kamienic i straganów przysłaniały mi niebo, kiedy przedzierałam się przez Les
Halles, miejscowy bazar. Gdy w końcu wychyliłam się z baraków i wzrokiem
odnalazłam tabliczkę Place Jeoachim du Bellay, na horyzoncie pojawiły się
pierwsze oznaki świtu, a cały skwer przybrał odcienie szarości.
– Plac Niewiniątek – szepnęłam pod
nosem, oddychając głęboko. Byłam na miejscu.
Powoli ruszyłam przed siebie, próbując
wypatrzeć Audrey. Kostkę brukową spowijał śnieg, a ogołocone drzewa obserwowały
mnie w ciszy, jakby były na usługach nocy. Wzdrygnęłam się, ganiąc w myślach
swoją wyobraźnię. W niektórych oknach budynków otaczających plac zapalały się
światła, kiedy miasto budziło się do życia. Zaczęłam się nawet zastanawiać, czy
nie przyszłam za późno, dopóki mój wzrok nie padł na osamotnioną sylwetkę
dziewczyny, stojącej przed monumentalną fontanną.
– Przepraszam za spóźnienie, zgubiłam się.
Audrey uśmiechnęła się i obrzuciła mnie
rozbawionym spojrzeniem. Jej włosy były rozpuszczone, a pojedyncze kosmyki
ocierały się o jej zarumienione policzki przy każdym, nawet delikatnym,
podmuchu wiatru.
– Lubię tutaj przychodzić. Rozmyślać,
marzyć. Niestety w ciągu dnia wręcz roi się tutaj od turystów. To bardzo
utrudnia sprawę.
Szatynka wpatrywała się w sople lodu,
zwisające ze stopni fontanny. Budowla budziła zachwyt – na samym szczycie,
na zabudowaniu chroniącym misę z wypływającą wodą, wyrzeźbione były sylwetki
nimf, które czas zamienił w kamień. Całość przywodziła na myśl łuki triumfalne,
budowane na cześć bohaterów wracających do miasta.
– Fontaine des Innocents –
wyszeptała Audrey, uśmiechając się tajemniczo. – Kiedyś nazywała się
Fontanną Nimf, dopiero później przemianowano ją na Fontannę Niewiniątek.
Żałuję, że nie mogłam zobaczyć jej pierwotnej formy, kiedy jeszcze przylegała
do starego kościoła. Zastanawiałaś się kiedyś, Yves, jak było kilkaset lat
temu?
– Raczej nie – westchnęłam,
zastanawiając się, do czego dąży.
– Ja robię to często. Lubię sobie
wyobrażać Paryż, a to jedno z moich ulubionych miejsc. Wiesz, że tu, gdzie
stoimy, kiedyś znajdował się cmentarz, Yve? Cmentarz Niewiniątek, nazwany tak
na cześć masakry. Jeden z dawno zapomnianych cmentarzy Paryża, osiany złą sławą.
Zlikwidowali go ze względów sanitarnych. Dwa miliony ciał, potrzeba było dwóch
milionów ciał, żeby ziemia się zbuntowała i wyrzuciła wszystko na bruk. Kiedy
gnijące zwłoki wdarły się do piwnic otaczających nas kamienic, pewne było, że
koniec Cmentarza Niewiniątek jest bliski. Co prawda rząd potrzebował jeszcze
paru lat na dojrzenie do tej decyzji, ale pod koniec osiemnastego wieku w końcu
się to stało. Cmentarz zamknięto, a ciała przeniesiono. Czasami wyobrażam
sobie, że niektóre pominięto. Wykopywane wały sięgały ponoć nawet dziesięciu
metrów wgłąb ziemi! To niemożliwe, musieli coś przeoczyć. Ponoć przy rozkopywaniu
ziemi i stawianiu placu sprawdzono wszystko podwójnie, ale ja lubię wierzyć, że
pod nami wciąż znajdują się kości. Lubię wyobrażać sobie, jak o północy, przy
pełni księżyca, plac zasiewają dziesiątki bladych istot, w szatach z mgły i
pyłu, o których świat dawno już zapomniał. Zlęknieni i osamotnieni wpatrują się
w fontannę i wsłuchują w szum wody, który ich uspokaja. Już na zawsze zostaną
związani z tym miejscem.
Audrey odwróciła się i ruszyła w kierunku
kamiennych ławek, otaczających fontannę. Nie mając zbytniego wyboru, zrobiłam
to samo.
– Czemu chciałaś się spotkać? To dzień
twojego ślubu, nie powinnaś...
Dziewczyna przerwała mi parsknięciem
śmiechu. Zmarszczyłam brwi, przyglądając się jej zachowaniu. O co jej chodziło?
– Ostatnio wszyscy uwielbiają mi mówić, co
powinnam, a czego nie. To ostatni dzień mojej wolności. Jutro wyjeżdżam, Yves.
I nie wiem kiedy znowu zobaczę Francję.
Między nami zapanowała cisza. Czułam, jak
moja brew drga nerwowo, kiedy próbowałam się jakoś odezwać, powiedzieć coś, co
pozwoliłoby mi żyć bez wyrzutów sumienia, iż nie ostrzegłam jej przed tym,
jakim potworem był jej narzeczony. Minuty mijały, a ja coraz bardziej traciłam
odwagę, powoli godząc się z tym, jakim tchórzem byłam.
Miałam wrażenie, że by mnie wysłuchała.
Nie bałam się jednak utraty przyjaciółki, bałam się bólu, jeśli naruszę swoją
przysięgę.
– Zamieszkamy w dworku, na północ od
Londynu. To tylko dwie godziny od Hamptons, będziemy mogły się częściej
widywać – zaczęła, próbując przerwać ciszę.
Nagle dotarło do mnie, że sama nie byłam
pewna, czy w tym roku na wakacjach zostaniemy w Anglii. Rodzice robili tak
tylko po to, bym mogła uczęszczać do Hogwartu – w papierach byłam
Brytyjką. To był mój ostatni rok w szkole, równie dobrze moglibyśmy wrócić do
Francji, jedynym, co mogłoby nas zatrzymać na wyspach, była moja przepowiednia.
– Jesteś tego pewna? Tego ślubu,
wyjazdu, jego – mruknęłam, próbując zabrzmieć możliwie jak
najbardziej naturalnie. Audrey spojrzała na mnie smutno, a w jej wzroku zawarte
było coś niepokojącego. Ból, wymieszany ze zrozumieniem.
– Nie opowiadałam ci o historii tego
miejsca bez powodu, Yve. Paryżem wstrząsnęło wiele epidemii, a przerwanie muru
otaczającego ten cmentarz mogło doprowadzić do kolejnej. Nasi rodzice dobrze o
tym wiedzą. Cmentarz był ludziom potrzebny, dopóki sprawnie działał, wystarczył
jeden moment nieuwagi, zbyt duże obciążenie i spisano go na straty. Nawet jeśli
katolicy, którzy sprawowali nad nim opiekę, bronili go z całych sił, nie mogli
powstrzymać decyzji rządu.
Audrey westchnęła i spojrzała na fontannę.
Pierwsze promienie słońca przeganiały mrok panujący na placu, zaganiając
ostatnie cienie w kąt.
– Twojej siostrze przestał pasować ustrój
cmentarza, a jej decyzja naruszyła mur. Wyjechała, ale to nie znaczy, że wciąż
nie podbiera cegieł. Musisz ją powstrzymać, Yvesanne – powiedziała, łapiąc
mnie za rękę i patrząc prosto w moje oczy. W jej własnych czaił się strach, tak
silny, że wręcz nieludzki. – Dzisiaj, po ceremonii, wymknij
się i spróbuj z nią porozmawiać. Jeśli Ophelie ma kogoś posłuchać, posłucha
ciebie. Tutaj masz adres miejsca w którym się zatrzymała – dodała,
wciskając mi do ręki zwitek pergaminu, przy okazji rozglądając się uważnie na
boki.
– Myślałam, że wróciła z Feliksem do
siebie... – zaczęłam, i wtedy to dostrzegłam. Malutką skazę w ideale, cień
pod jej perfekcyjnym makijażem. – Audrey, masz podbite oko.
Światło wstającego dnia objęło jej twarz,
kiedy uśmiechnęła się słabo. A potem pokręciła głową i głaszcząc mnie po dłoni
odezwała się do mnie po raz ostatni jako wolna osoba.
– Są gorsze rzeczy, od siniaków. Służące
wywabią mi go zaklęciami, po prostu nie zdążyłam ich złapać przed wyjściem. Nie
przejmuj się, naprawdę – dodała, dotykając mojej twarzy – nic mi nie
jest. A teraz wybacz mi, ale muszę wracać. Przede mną pełno roboty, w końcu
dzisiaj wychodzę za mąż, a na własny ślub nie wypada się spóźnić. Proszę,
pamiętaj o tym, co ci dzisiaj powiedziałam. I uściskaj ode mnie
Ophelie. – Przez krótką chwilę przyglądała mi się, jakby
zastanawiając się, co może jeszcze powiedzieć, a potem uśmiechnęła się po raz
ostatni. – Życie jest jak morska piana, Yvesanne. Jest piękne i
delikatne, a jeśli umiesz się nim posługiwać, można stworzyć z niego prawdziwe
arcydzieło, widok, który zawładnie i duszą, i sercem. Ale to wciąż tylko kruchy
twór, który naprawdę łatwo zniszczyć.
Nie potrafiłam zaprotestować, po
prostu siedziałam tam i patrzyłam, jak znika pomiędzy drzewami, przed oczami
mając jej uśmiech i tą dziwną pewność siebie. Zmieniła się, podczas mojej
nieobecności wydarzyło się więcej, niż mogła mi powiedzieć, a mnie przy niej
nie było. Próbowałam przetrawić jej słowa i zrozumieć ukryty w nich sens, ale
na jakikolwiek sposób bym ich nie interpretowała, zawsze sprowadzały się do
jednego – Audrey wiedziała kim naprawdę był Zach i o wiele lepiej ode mnie
zdawała sobie sprawę z tego, że za nieposłuszeństwo trzeba będzie zapłacić.
{Wiem, że wiele osób uskarżało się na zbyt wiele postaci OC, przez co odbiór tekstu staje się trudny. Dlatego – ponownie – polecam zajrzeć tutaj przed przeczytaniem reszty rozdziału i zaglądać tam w razie jakichś niepewności. Dla osoby która będzie czytała "wszystko na raz" nie powinno być raczej problemu z kojarzeniem rodziny Yve, jednak dla osób czytających na bieżąco może to już nie być takie proste, bo ostatnia wzmianka o większości z nich była w 1 rozdziale – który był opublikowany w marcu. W razie jakichś niejasności, piszcie, wszystko wyjaśnię ;)}
Nie spieszyłam się. Po
raz pierwszy od dawna chciałam być sama, musiałam przemyśleć parę rzeczy, zanim
znowu spojrzę innym w oczy. Po zniknięciu Audrey przez dłuższy czas wałęsałam
się między uliczkami, czując, jak moje ciało wypełnia ta dziwna pulsująca
energia, którą można było poczuć jedynie w sercu Paryża. Mijałam zabiegane
kobiety i uśmiechniętych mężczyzn, a wszędzie naokoło roztaczał się zapach
świeżego pieczywa. Dawno już nie miałam okazji po prostu przejść się, puścić
wodze fantazji i zmarnować cały ranek na podziwianie widoków.
Przed powrotem zdążyłam
nawet wstąpić do jednej z dopiero co otwartych kawiarenek, gdzie uroczy
sprzedawca z ostrym akcentem zrobił mi najlepszą kawę na świecie. Wszystko
wydawało się wyciszone, jednak wiedziałam, iż to tylko iluzja. Krajobraz za
przyozdobionym oknem w niczym nie przypominał szarego Londynu. I to właśnie
bolało najbardziej – świadomość tego, iż znów będę musiała się pożegnać z
tym miejscem, szybciej, niżbym chciała.
W drodze powrotnej udało
mi się złapać taksówkę, metaforę mojej ostatniej podróży przed spotkaniem z
rzeczywistością. Rozkoszowałam się każdą sekundą, jakby miała być moją
ostatnią. Wiedziałam, że moje zniknięcie nie mogło zostać niezauważone, ale,
szczerze mówiąc, miałam to w nosie. Taksówka zawiozła mnie aż za Paryż, skąd
mogłam bezpiecznie się teleportować.
Dworek Gauthierów tonął
w zimowym świetle. Dzień zapowiadał się pięknie, jakby świat kpił sobie z nas
wszystkich. Powoli wspięłam się po ośnieżonych stopniach i zapukałam w wielkie,
rzeźbione drzwi. Parę sekund później te uchyliły się, ukazując drobną
twarzyczkę służącej.
– Panienko Rieux –
powiedziała, pochylając się delikatnie do przodu, po czym otworzyła szerzej
drzwi i wpuściła mnie do środka.
Nawet jeśli w
dzieciństwie często tam bywałam, gustowne wnętrze wciąż budziło we mnie
onieśmielenie. Błękitne ściany rozjaśniały hol, zewsząd otoczony czarnym
marmurem. Na wprost znajdował się piękny, rzeźbiony łuk, prowadzący do głównego
salonu, z obu stron otoczony kamiennymi schodami. Rozglądając się pozwoliłam
zabrać swój płaszcz, a potem ruszyłam powoli w kierunku pulsującego gwaru
rozmów.
Salon urządzony był w
przyjemnych dla oka odcieniach różowego i pomarańczowego. Na białych sofach
siedziały roześmiane kobiety, pomiędzy którymi odnalazłam parę znajomych twarzy
z poprzednich lat, natomiast mężczyźni stali na tarasie, kontemplując w
cygarowym dymie.
– Yvesanne!
Przekręciłam głowę i
spojrzałam na matkę, która wkroczyła właśnie do pokoju drugim wejściem. Miała
na sobie elegancką suknię w kolorze cappuccino, zapinaną na złote klamry, która
falowała podczas gdy szła.
– Nareszcie! Zaczynałam
się martwić, gdzie byłaś? Ojciec...
– Przepraszam, wyszłam
na spacer i straciłam poczucie czasu – powiedziałam, przerywając jej. Coś
w środku mnie mówiło mi, że powiedzenie prawdy o spotkaniu z Audrey byłoby
najgorszą z możliwych opcji.
– Ale przecież już
wróciła, cała i zdrowa. Nie ma co robić problemu. – Eleonore, która
wychyliła się zza mojej matki uśmiechnęła się do mnie pogodnie, po czym
przytuliła mocno. Pachniała bzem, tak, jakby dopiero co wytarzała się w jego kwiatach. –
Tak miło mi cię znowu widzieć, Yve.
– Mi ciebie też –
odpowiedziałam, odwzajemniając uśmiech. Eleonore była przyjaciółką rodziny i jedyną osobą, która nigdy nie traktowała mnie jak dziecko. Jej siostra, a zarazem matka Audrey, często przyprowadzała ją na biznesowe obiady współpracownika swojego męża i tak właśnie ją poznałam. Wydawać by się mogło, że dosłownie dzień wcześniej Eleonore zaczęła być stałym gościem w naszym dworku.
– Chodź, zjesz coś, a
potem zaprowadzimy cię na górę, dziewczyny już się szykują. Poza tym, pewien
młody jegomość już nie może się doczekać, aż się z tobą zobaczy –
zachichotała, ujmując mnie pod ramię.
Pozwoliłam się
poprowadzić do skromnej jadalni, gdzie na długim stole wyłożone były przeróżne
przekąski, przeplatane butelkami win. Uniosłam brwi, jednak nie skomentowałam
tego i nabrałam na talerzyk parę serowych koreczków, wraz z malutkimi ciastkami
w kształcie muszelek.
– Edith, Eleonore, mogę
was prosić na sekundę?
Spojrzałam na Cosette, matkę Audrey, która pojawiła się znikąd. Miała na sobie piękną, brzoskwiniową
suknię z rękawami tuż za łokieć, której mogłaby jej pozazdrościć nie jedna
kobieta.
– Coś nie tak? –
spytała moja mama.
– Chodzi o kwiaty, to
zajmie tylko chwilkę.
Obserwowałam, jak we
trzy zniknęły za rogiem, w korytarzu prowadzącym do kuchni, zastanawiając się,
co takiego mogło się stać z bukietami idealnych, białych róż, tak uporczywie
doglądanych przez matkę Audrey.
– Witamy spóźnialską!
Zaskoczona obróciłam się
i spojrzałam na uśmiechniętego Pierre'a, który stanął w przejściu, zakładając
ręce na piersi. Ubrany był w czarny surdut, pod którym widniała biała koszula.
– Gdzie twój
krawat – powiedziałam, udając, że się z nim przedrzeźniam, na co ten
wyszczerzył się szeroko i potarmosił loczki na swojej głowie.
– Ja mam do ubrania
tylko krawat, a ty wciąż musisz się zrobić na bóstwo – stwierdził, puszczając
mi oczko.
– A-ł-a –
przeliterowałam, łapiąc się za serce. – Skąd wiedziałeś, że to mój czuły
punkt?
– Ja wiem
wszystko – wyszeptał konspiracyjnie, garbiąc się zabawnie.
Zaśmiałam się cicho,
kręcąc głową, na co mój kuzyn wyszczerzył się szeroko i podszedł do stołu.
– Co my tu mamy... Można
by powiedzieć, że na ślubie powinni dawać lepsze jedzenie – powiedział,
wrzucając sobie do buzi krewetkę.
– Nie mów tego za
głośno, bo ciotka to usłyszy i da ci popalić.
– Mi? Swojemu ulubionemu
synowi?
– Ktoś mnie wołał, czy
tylko się przesłyszałem, i tak naprawdę nikt nie powiedział "ulubiony
syn"?
Oboje obróciliśmy się w
kierunku chłopaka stojącego w drzwiach. Baptiste uśmiechał się do nas wesoło,
jakby właśnie dowiedział się, że wygrał na loterii, bawiąc się czymś w kieszeni
spodni.
– Że niby ty?
– Bycie adoptowanym nie
przeszkadza w byciu najlepszym synem – rzucił, zabawnie marszcząc brwi, po
czym podszedł do nas i dał Pierre'owi kuksańca w bok. – Tak czy siak i tak
zawsze będę lepszy od ciebie.
– Chciałbyś!
Przyjemnie było
przysłuchiwać się ich przekomarzaniom. Nawet, jeśli Baptiste nie był
biologicznym dzieckiem ciotki Chantal, podchodził do tego z tak dużym
dystansem, iż nikomu nie przeszło nawet przez myśl, że mógłby mieć gorsze
dzieciństwo. Odkąd w wieku dwunastu lat trafił do rodziny, nikt nie
kwestionował jego przynależności. Miało to jeszcze jeden plus – jego
starszy o pięć lat brat poznał dzięki temu moją siostrę, co zaowocowało
szczęśliwym małżeństwem.
– Yve, Irene
kazała ci przekazać, że czeka na ciebie w gościnnej sypialni na piętrze. I
prosi, żebyś się pospieszyła, od godziny jest zamknięta z Valerie Alstair.
– Och, a miałam taką
nadzieję, że jednak jej obecność, to jakiś kiepski żart.
– Każdy miał –
mruknął Pierre, szukając czegoś pomiędzy przekąskami. – No ale,
jeśli nie chcesz skazać naszej siostry na jeszcze większe cierpienia, to chyba
powinnaś się tam zabrać. Zawsze możesz zamówić trochę tych przesuszonych owoców
morza do pokoju.
– Jesteś
niemożliwy – zaśmiałam się, odkładając pusty talerzyk. Pierre spojrzał na
mnie, uśmiechając się rozkosznie, po czym podał mi tacę z serami.
– Może jednak się pani
skusi? – spytał.
– Nie, dziękuję, już mi
wystarczy. W razie czego wezwę cię do pokoju – rzuciłam,
mrugając do niego, po czym skierowałam się ku wyjściu, słysząc za sobą jego
ciepły śmiech.
Powoli, lawirując
pomiędzy napływającymi gośćmi wróciłam do holu i wspięłam się po
wypolerowanych, czarnych schodach na piętro. Długi korytarz wyścielony był
granatowym dywanem w srebrne wzorki, migoczącym w świetle dnia padającym z
okien wykończonych ostrym łukiem. Liczyłam drzwi, przypominając sobie, jakie
pomieszczenia kryją się za nimi, a w głowie wciąż majaczyły mi ostatnie słowa
Audrey. Miałam wrażenie, że nowe demony tak łatwo nie dadzą mi spokoju. Kiedy w
końcu dotarłam do miejsca, w którym korytarz poszerzał się, tworząc coś w stylu
otwartego pomieszczenia z kominkiem, skręciłam w prawo i zapukałam do
pierwszych drzwi, obiecując sobie, że, przynajmniej na razie, spróbuję je
zepchnąć w tył głowy.
– Proszę!
Powoli odetchnęłam i
weszłam do środka. Pokój był duży – na tyle duży, że mógłby spokojnie
pomieścić całą rodzinę. Po lewej stronie znajdowało się wielkie łóżko z
kolumienkami, okryte narzutą w kwiaty. Na jego brzegu siedziała znudzona Irene,
kończąc właśnie malować paznokcie u stóp. Przyglądała się temu zdegustowana
blondynka, oparta o toaletkę po drugiej stronie pomieszczenia. Miała na sobie
satynowy szlafrok, jakby była modelką przed pokazem na wybiegu. Po chwili
spojrzała na mnie i z takim samym wyrazem twarzy przemówiła.
– Yvesanne.
– Valerie –
powiedziałam.
– Irene – rzuciła
moja kuzynka, ściągając nasze spojrzenia na siebie. – Skoro już się
przedstawiamy.
Alstair warknęła coś pod
nosem, po czym odwróciła się i usiadła na taborecie przy toaletce.
– Wciąż wyglądasz tak
samo, Yvesanne. I wciąż otaczasz się dziwnymi ludźmi.
– Wypraszam sobie –
zawołała Irene, odchylając się i prostując nogi. Paznokcie u jej stóp
błyszczały we wszystkich odcieniach tęczy, jakby polała je sobie
benzyną. – Jedynym dziwnym człowiekiem tutaj...
– A ty wciąż
kochana – rzuciłam, przerywając kuzynce. Brunetka spojrzała na mnie zła,
jednak pokiwałam głową i ruszyłam w jej kierunku, po drodze mijając szafę, na
której wisiały trzy suknie zapakowane w specjalne pokrowce.
Valerie nie skomentowała
tego. Udając, że nas nie widzi zabrała się do poprawiania makijażu, a ja
wzniosłam oczy ku niebu. Jakim cudem była ona najlepszą koleżanką Audrey ze
szkoły? Doprawdy, parszywa z niej była osóbka. Nie wyobrażałam sobie, że ta
wywłoka może mieć w ogóle jakichś znajomych, ale najwidoczniej taki typ
dziewczyn miał największe branie u płci przeciwnej. Chociaż, jeśli już o tym
mowa, można to było zrzucić na krew Villi płynącą w jej żyłach. Valerie, jakby
słysząc moje myśli, spojrzała na mnie w lustrze i uśmiechnęła się
sztucznie.
– Powinnaś iść się
szykować. Nie zostało ci dużo czasu.
– Nie każdy potrzebuje
pół dnia żeby ubrać sukienkę – mruknęła Irene, strzepując z narzuty
okruszki po ciastkach, na co blondynka siedząca przy toaletce jedynie zacisnęła
zęby.
– Uważasz że jesteś
zabawna?
– Bardzo, jeśli już
pytasz. – Irene wyszczerzyła się szeroko a potem zwróciła się w moim
kierunku, zniżając głos do szeptu. – Zazdroszczę Audrey tego, że się stąd
wyrwie. Żeby móc wyjechać z Zachiem, zdała wcześniej egzaminy i już nie musi
wracać do tej budy, zwanej szkołą. Za to ja będę
musiała się kisić z tą tutaj...
– Ja to słyszę,
Benois – warknęła Valerie.
– I bardzo dobrze. Może
w końcu do ciebie dotrze, że to, że się tu znalazłaś, to jakieś
nieporozumienie.
– Jestem drugim
świadkiem, a Audrey sama mnie na niego wybrała, więc, z łaski swojej, zamknij
się wreszcie, ty niewyrośnięta wiewiórko.
– Jak mnie
nazwałaś? – spytała Irene, prostując się. Znając jej temperament,
stwierdziłam, że chyba czas zareagować.
– Okej, spokój, obie.
Jesteśmy tu dla Audrey, a nie po to żeby się kłócić.
Czas
spędzony z tą dwójką był z pewnością irytujący. Irene znałam na tyle dobrze, iż
wiedziałam, że sobie nie odpuści, natomiast Valerie, będąc osaczoną, zaczynała
tylko coraz bardziej pluć jadem. Obie uspokoiły się dopiero, kiedy w pokoju
pojawiły się służki, które miały nam pomóc się przygotować.
Jako,
iż we Francji panował zwyczaj wybierania po dwóch świadków na Pana i Panią
Młodych, od początku zdawałam sobie sprawę, że nie będę jedyną, która stanie
przy Audrey w tej ważnej chwili. Jednakże wieść, iż to Valerie będzie drugą osobą
sprawiała, iż coś przewracało się w moim żołądku. Poznałam ją parę lat
wcześniej, kiedy podczas przerwy świątecznej zawitałam u progu drzwi Gauthier.
Przedstawiła mi ją jako swoją koleżankę z pokoju. Wiedziałam, że Audrey nigdy
nie stawiała Valerie na równi ze mną, jednak i tak jej obecność kuła mnie
gdzieś w środku. Co prawda nie mogłam winić Audrey za to, że ktoś inny pojawił
się w jej życiu. Ja wyjechałam, a ona została całkiem sama. Ale mimo wszystko
nie potrafiłam ukryć tego, że szczerze jej nie znosiłam.
W ciszy obserwowałam, jak Francuzka
znika za drzwiami łazienki z jedną z sukni. Pół godziny później Valerie
wyłoniła się ubrana i w pełni gotowa do wyjścia. Irene spojrzała na nią z
głupią miną, na co ta posłała nam fałszywy uśmiech i złapała swoje rzeczy.
– Miłego szykowania. Do zobaczenia
przy ołtarzu, Yve.
– Przysięgam, że kiedyś zetrę jej
ten uśmieszek z...
– Nie warto, Irene –
westchnęłam, wstając i rzucając krótkie spojrzenie na zegar wiszący nad
toaletką. – Lepiej się pospieszmy.
Po
chwili zastanowienia złapałam pokrowiec na sukienkę i ruszyłam w stronę
łazienki. Z zadowoleniem stwierdziłam, że kreacja wyglądała inaczej od tej
należącej do Valerie. Jak najszybciej wsunęłam przez głowę lśniący srebrny
materiał i rzuciłam krótkie spojrzenie na swoje odbicie. Sukienka była wąska i
dosyć mocno opinająca. Miała długie rękawy i dekolt w kształcie litery
"v", w odróżnieniu od tej, którą miała na sobie Alastair – jej miała odsłonięte ramiona. Szybko upewniłam się, że
mam wszystkie swoje rzeczy, po czym wróciłam do pokoju. Irene właśnie zapinała
zamek w swojej sukience, bardzo podobnej do naszej, ta jednak sięgała za
kolano.
– Czemu zawsze ubierają mnie jak
dziesięcioletnie dziecko – warknęła moja kuzynka, przeglądając się w
wąskim lustrze.
– Wyglądasz naprawdę ładnie –
zapewniłam ją, siadając przy toaletce i pozwalając służce zając się moimi
włosami. Poszło dość szybko, zwłaszcza w porównaniu z czasem, który zabrało ujarzmienie
drobnych loczków Irene. Dziewczyna wybłagała, żebym została z nią i pomogła w
przygotowaniach, więc kiedy znowu znalazłam się na korytarzu, przytłoczył mnie
gwar rozmów i chichotów, roznoszący się po całym dworku, obwieszczając, iż
wszyscy goście już przybyli. Zdenerwowana ruszyłam korytarzem, kierując się w
kierunku sypialni Panny Młodej. Powoli zapukałam, modląc się, by tam była i
odetchnęłam z ulgą, kiedy dotarło do mnie ciche "proszę".
Audrey stała na drugim
końcu pokoju, wpatrując się w krajobraz za oknem, jakby chciała objąć go
spojrzeniem po raz ostatni.
– Jak się
czujesz? – spytałam, na co moja towarzyszka zaśmiała się gorzko. Jej
brązowe loki upięte były z tyłu głowy piękną spinką ozdobioną perłami, a gęsty
welon spływał na osłonięte plecy. Suknia, którą miała na sobie, prawie z
całości wykonana była z białego atłasu. Audrey widząc mój wzrok poprawiła
koronkowe rękawy i naciągnęła na siebie biały szal.
– Zdenerwowana –
odpowiedziała po chwili.
– Wyglądasz...
niesamowicie – wydusiłam z siebie, na co dziewczyna uśmiechnęła się
delikatnie.
– Ty też.
– Gotowa?
– Chyba nigdy nie będę
bardziej – westchnęła, odwracając się w stronę lustra. Powoli podeszłam do
niej i splotłam nasze dłonie razem, przyglądając się kontrastowi pomiędzy nami.
Ona odziana w olśniewającą biel i ja, samotna, srebrna łza u jej boku. –
Spójrz na nas, Yves. Gdyby ktoś mi kiedyś powiedział, że to wszystko tak się
potoczy...
Przyglądałam się jej
zamyślonej twarzy, czując, jak przygniata mnie ironia tego zdania. Los zgotował
nam doprawdy pokręcone życie.
– Wiem, że nie masz
wyboru, ale obiecaj mi, że jeśli będzie działo się coś złego, dasz mi znać.
Przyjdziesz z tym do mnie, jasne? Audrey, przysięgnij mi – dodałam, stając
przed nią i zmuszając ją do spojrzenia w moje oczy.
– Okej – szepnęła
szatynka, kiwając delikatnie głową. Parokrotnie mrugnęła, próbując ukryć łzy, a
do mnie dotarło, w jak złym stanie była.
– Chodź tutaj –
mruknęłam, przyciągając ją do siebie. – Musisz być silna.
– Gdybyś tylko
wiedziała – wyjąkała tak cicho, że przez chwilę zastanawiałam się, czy się
nie przesłyszałam. A potem drzwi otworzyły się z trzaskiem, ukazując
uśmiechniętą postać Teodora Gauthiera.
– Już czas.
W swoim
siedemnastoletnim życiu bywałam już na ślubach, ale jeszcze żaden nie wydawał
mi się tak smutny. Może dlatego, że tym razem to ja miałam do niego inne
podejście. Idąc pomiędzy rzędami krzeseł, śledzona czujnym wzrokiem Zacha,
czułam się jak bezbronne zwierze. Na jego twarzy malował się obleśny uśmiech,
jakby wiedział, że zdaję sobie sprawę z tego, jakim potworem jest, nawet dla
Audrey. W głowie odbijała mi się jedna myśl – czy naprawdę nie mogłam nic
zrobić? Jak z czystym sumieniem miałam żyć dalej, skoro wiedziałam, że
zostawiam ją w rękach zwykłego psychopaty. Do czego jeszcze mógł się posunąć? I
czemu właściwie to właśnie on był wybrankiem jej
rodziców. Czy ja też trafię na kogoś takiego?
Przecież nie ode mnie
zależało, komu zostanę obiecana. Zach musiał być ważny, skoro ojciec nie ważył
się zareagować po tym, jak mnie napadł, był im potrzebny, Merlin
tylko wiedział do czego, więc równie dobrze to mogło spotkać i mnie. Mogłam
zostać oddana w ręce mężczyzny, który będzie jeszcze gorszy od niego.
Wzdrygnęłam się, stając
przy ołtarzu. Nie powinnam była myśleć o takich rzeczach tuż przed ślubem, a
jednak nie potrafiłam się powstrzymać. Przerażało mnie to, jak mały wpływ
miałam na swoje własne życie. Obserwowałam uśmiechniętą Audrey, stąpającą w
swojej wyśnionej sukni i nagle dotarło do mnie, jak potężną maskę zakładała
każdego dnia. Poświęcała całą siebie dla czegoś większego i ani razy nie
narzekała. Cierpiała, a mnie nigdy przy niej nie było.
– Oto stoją przed nami,
Zach Miller i Audrey z domu Gauthier, zjednoczeni w obliczu Boga, przysięgając
sobie miłość aż po kres ich dni. Niechaj ich płomień nigdy nie zgaśnie.
– Niechaj ich płomień
nigdy nie zgaśnie – powtórzyłam, a mój głos zginął pomiędzy innymi.
Sekundę później rozległy się brawa, a Zach pocałował swoją żonę.
Zrozumiałam, że coś
dobiegło końca. Tak, jakby ta jedna chwila przeważyła w końcu szalę.
Okres
dzieciństwa naprawdę się skończył. Dorosłość przychodziła niczym bezlitosny
huragan i porywała wszystko, co było na jej drodze. Niszczyła marzenia i obawy,
tylko po to, by uczynić je jeszcze gorszymi. A potem, tuż przed odebraniem nam
ostatniego oddechu, odchodziła, znikała w tumanach kurzu, zmuszając do
stawiania pierwszych kroków w tej dziwnej rzeczywistości bez niczego znajomego
u swojego boku.
Chyba
na początku powinnam po prostu przeprosić. Chciałabym napisać coś mądrego, ale
nie ma nic mądrego w tym, co się ze mną działo. Listopad był dla mnie ciężkim
miesiącem, w którym musiałam zmierzyć się ze swoją podupadłą psychiką.I duża
część mnie cieszy się, że ten miesiąc dobiega końca.
Rozdział miał być w
październiku, potem w listopadzie, a tymczasem za paręnaście godzin będzie już
grudzień. Dlatego zdecydowałam się dodać tą oto połówkę, w nadziei, że jakoś
udobrucham Was po tym, ile kazałam Wam czekać.
Nie chcę się tutaj jakoś
rozwodzić, bo to nie miejsce na takie rzeczy. Powiem tylko, że to jeden z moich
ulubionych rozdziałów, dzięki temu fragmentowi o cmentarzu. Chociaż im częściej
go czytałam, tym bardziej mi się on nie podobał, ale może wcale nie jest tak
źle, jak mi się wydaje.
Dziękuję za każde wyświetlenie,
które pojawiło się pod moją nieobecność i do zobaczenia w grudniu – bo w planach mam dodanie przynajmniej dwóch rozdziałów do
Nowego Roku. I kto wie, może mi się uda.
Kuźwa
OdpowiedzUsuń