środa, 30 listopada 2016

8. Morska piana cz.I

luty 1981


Poranek był niesamowicie mroźny. W całym dworku panowała nieprzyjemnie niska temperatura, więc kiedy otworzyłam oczy, wcale nie miałam ochoty wstawać. Na niekorzyść działała również wszechogarniająca ciemność. Z jękiem sięgnęłam po świecę przy łóżku i drżącymi dłońmi odpaliłam zapałkę. Nagle wydało mi się to dość ironiczne – nawet jeśli nasze życie wypełnione było magią, wciąż posługiwaliśmy się całkiem nie-magicznymi wynalazkami. Poczekałam chwilę, aż świeca się rozpali, a potem wysunęłam się spod ciepłej pierzyny i szybkim krokiem ruszyłam w kierunku łazienki, po drodze zarzucając na siebie gruby szlafrok.
Byłam ciekawa, czemu Audrey chciała się spotkać tak wcześnie. I tak daleko. Musiało to mieć związek z jej strachem przed rozmową w domu. Może ktoś ją obserwował?
Wzdrygnęłam się, przemywając twarz wodą. To wszystko robiło się zbyt zawiłe. Przestań o tym rozmyślać, bo zwariujesz, zganiłam się w myślach. W pośpiechu ubrałam się tak grubo, jak tylko mogłam, a potem wymknęłam na zewnątrz, owijając się płaszczem. Nigdy nie byłam dobra w teleportacji, ale nie widziałam innej opcji. Musiałam tam dotrzeć szybko i bez wielu świadków. Poproszenie woźnicy o zawiezienie mnie odpadało, więc pozostało mi tylko to.
Był tylko jeden problem. Sama nie byłam pewna, gdzie dokładnie owy plac się znajduje. Przymknęłam oczy i wzięłam głęboki oddech, przeklinając w myślach Audrey. Spokojnie, dasz radę. Najwyżej wezwiesz taksówkę
Mroźne powietrze muskało moje policzki, kiedy próbowałam skupić się na tym jednym, jedynym miejscu, do którego chciałam trafić. Sekundy ciągnęły się w nieskończoność, jakby czas całkiem się zatrzymał, a potem coś wciągnęło mnie do środka otchłani, wyrzucając w ciemnym zaułku Paryża.
Zlękniona spojrzałam na uliczkę. Znajdowałam się zaledwie dzielnicę od centrum, a do umówionej godziny brakowało dziesięciu minut. Przygryzłam wargę i rozglądnęłam się. Wokół otaczały mnie jedynie stare kamienice i opustoszałe witryny sklepowe. Noc wciąż zachłannie obejmowała całe miasto, jakby walczyła z jasnością o marne żywota wszystkich mieszkańców Paryża. Westchnęłam pod nosem i biorąc głęboki oddech ruszyłam przed siebie. Gdyby ktoś wtedy wyjrzał przez okno, pewnie zobaczyłby wystraszoną dziewczynę, przebiegającą truchtem przez opustoszałe uliczki. No cóż, przemknęło mi przez myśl. Nikt nigdy nie mówił, że miało być łatwo. Jeśli naprawdę miałam pokonać kiedyś Czarnego Pana, musiałam przywyknąć do takiego życia. I chociaż spróbować sprawiać wrażenie pewnej siebie.
Im bardziej mi się wydawało, że zbliżam się do celu, tym bardziej gubiłam się w wąskich uliczkach Paryża. Ciemne daszki kamienic i straganów przysłaniały mi niebo, kiedy przedzierałam się przez Les Halles, miejscowy bazar. Gdy w końcu wychyliłam się z baraków i wzrokiem odnalazłam tabliczkę Place Jeoachim du Bellay, na horyzoncie pojawiły się pierwsze oznaki świtu, a cały skwer przybrał odcienie szarości. 
– Plac Niewiniątek – szepnęłam pod nosem, oddychając głęboko. Byłam na miejscu.
Powoli ruszyłam przed siebie, próbując wypatrzeć Audrey. Kostkę brukową spowijał śnieg, a ogołocone drzewa obserwowały mnie w ciszy, jakby były na usługach nocy. Wzdrygnęłam się, ganiąc w myślach swoją wyobraźnię. W niektórych oknach budynków otaczających plac zapalały się światła, kiedy miasto budziło się do życia. Zaczęłam się nawet zastanawiać, czy nie przyszłam za późno, dopóki mój wzrok nie padł na osamotnioną sylwetkę dziewczyny, stojącej przed monumentalną fontanną. 
– Przepraszam za spóźnienie, zgubiłam się.
Audrey uśmiechnęła się i obrzuciła mnie rozbawionym spojrzeniem. Jej włosy były rozpuszczone, a pojedyncze kosmyki ocierały się o jej zarumienione policzki przy każdym, nawet delikatnym, podmuchu wiatru.
– Lubię tutaj przychodzić. Rozmyślać, marzyć. Niestety w ciągu dnia wręcz roi się tutaj od turystów. To bardzo utrudnia sprawę.
Szatynka wpatrywała się w sople lodu, zwisające ze stopni fontanny. Budowla budziła zachwyt – na samym szczycie, na zabudowaniu chroniącym misę z wypływającą wodą, wyrzeźbione były sylwetki nimf, które czas zamienił w kamień. Całość przywodziła na myśl łuki triumfalne, budowane na cześć bohaterów wracających do miasta.
– Fontaine des Innocents – wyszeptała Audrey, uśmiechając się tajemniczo. – Kiedyś nazywała się Fontanną Nimf, dopiero później przemianowano ją na Fontannę Niewiniątek. Żałuję, że nie mogłam zobaczyć jej pierwotnej formy, kiedy jeszcze przylegała do starego kościoła. Zastanawiałaś się kiedyś, Yves, jak było kilkaset lat temu? 
– Raczej nie – westchnęłam, zastanawiając się, do czego dąży.
– Ja robię to często. Lubię sobie wyobrażać Paryż, a to jedno z moich ulubionych miejsc. Wiesz, że tu, gdzie stoimy, kiedyś znajdował się cmentarz, Yve? Cmentarz Niewiniątek, nazwany tak na cześć masakry. Jeden z dawno zapomnianych cmentarzy Paryża, osiany złą sławą. Zlikwidowali go ze względów sanitarnych. Dwa miliony ciał, potrzeba było dwóch milionów ciał, żeby ziemia się zbuntowała i wyrzuciła wszystko na bruk. Kiedy gnijące zwłoki wdarły się do piwnic otaczających nas kamienic, pewne było, że koniec Cmentarza Niewiniątek jest bliski. Co prawda rząd potrzebował jeszcze paru lat na dojrzenie do tej decyzji, ale pod koniec osiemnastego wieku w końcu się to stało. Cmentarz zamknięto, a ciała przeniesiono. Czasami wyobrażam sobie, że niektóre pominięto. Wykopywane wały sięgały ponoć nawet dziesięciu metrów wgłąb ziemi! To niemożliwe, musieli coś przeoczyć. Ponoć przy rozkopywaniu ziemi i stawianiu placu sprawdzono wszystko podwójnie, ale ja lubię wierzyć, że pod nami wciąż znajdują się kości. Lubię wyobrażać sobie, jak o północy, przy pełni księżyca, plac zasiewają dziesiątki bladych istot, w szatach z mgły i pyłu, o których świat dawno już zapomniał. Zlęknieni i osamotnieni wpatrują się w fontannę i wsłuchują w szum wody, który ich uspokaja. Już na zawsze zostaną związani z tym miejscem.
Audrey odwróciła się i ruszyła w kierunku kamiennych ławek, otaczających fontannę. Nie mając zbytniego wyboru, zrobiłam to samo.
– Czemu chciałaś się spotkać? To dzień twojego ślubu, nie powinnaś...
Dziewczyna przerwała mi parsknięciem śmiechu. Zmarszczyłam brwi, przyglądając się jej zachowaniu. O co jej chodziło?
– Ostatnio wszyscy uwielbiają mi mówić, co powinnam, a czego nie. To ostatni dzień mojej wolności. Jutro wyjeżdżam, Yves. I nie wiem kiedy znowu zobaczę Francję.
Między nami zapanowała cisza. Czułam, jak moja brew drga nerwowo, kiedy próbowałam się jakoś odezwać, powiedzieć coś, co pozwoliłoby mi żyć bez wyrzutów sumienia, iż nie ostrzegłam jej przed tym, jakim potworem był jej narzeczony. Minuty mijały, a ja coraz bardziej traciłam odwagę, powoli godząc się z tym, jakim tchórzem byłam.
Miałam wrażenie, że by mnie wysłuchała. Nie bałam się jednak utraty przyjaciółki, bałam się bólu, jeśli naruszę swoją przysięgę.
– Zamieszkamy w dworku, na północ od Londynu. To tylko dwie godziny od Hamptons, będziemy mogły się częściej widywać – zaczęła, próbując przerwać ciszę.
Nagle dotarło do mnie, że sama nie byłam pewna, czy w tym roku na wakacjach zostaniemy w Anglii. Rodzice robili tak tylko po to, bym mogła uczęszczać do Hogwartu – w papierach byłam Brytyjką. To był mój ostatni rok w szkole, równie dobrze moglibyśmy wrócić do Francji, jedynym, co mogłoby nas zatrzymać na wyspach, była moja przepowiednia.
– Jesteś tego pewna? Tego ślubu, wyjazdu, jego – mruknęłam, próbując zabrzmieć możliwie jak najbardziej naturalnie. Audrey spojrzała na mnie smutno, a w jej wzroku zawarte było coś niepokojącego. Ból, wymieszany ze zrozumieniem.
– Nie opowiadałam ci o historii tego miejsca bez powodu, Yve. Paryżem wstrząsnęło wiele epidemii, a przerwanie muru otaczającego ten cmentarz mogło doprowadzić do kolejnej. Nasi rodzice dobrze o tym wiedzą. Cmentarz był ludziom potrzebny, dopóki sprawnie działał, wystarczył jeden moment nieuwagi, zbyt duże obciążenie i spisano go na straty. Nawet jeśli katolicy, którzy sprawowali nad nim opiekę, bronili go z całych sił, nie mogli powstrzymać decyzji rządu
Audrey westchnęła i spojrzała na fontannę. Pierwsze promienie słońca przeganiały mrok panujący na placu, zaganiając ostatnie cienie w kąt.
– Twojej siostrze przestał pasować ustrój cmentarza, a jej decyzja naruszyła mur. Wyjechała, ale to nie znaczy, że wciąż nie podbiera cegieł. Musisz ją powstrzymać, Yvesanne – powiedziała, łapiąc mnie za rękę i patrząc prosto w moje oczy. W jej własnych czaił się strach, tak silny, że wręcz nieludzki. – Dzisiaj, po ceremonii, wymknij się i spróbuj z nią porozmawiać. Jeśli Ophelie ma kogoś posłuchać, posłucha ciebie. Tutaj masz adres miejsca w którym się zatrzymała – dodała, wciskając mi do ręki zwitek pergaminu, przy okazji rozglądając się uważnie na boki.
– Myślałam, że wróciła z Feliksem do siebie... – zaczęłam, i wtedy to dostrzegłam. Malutką skazę w ideale, cień pod jej perfekcyjnym makijażem. – Audrey, masz podbite oko.
Światło wstającego dnia objęło jej twarz, kiedy uśmiechnęła się słabo. A potem pokręciła głową i głaszcząc mnie po dłoni odezwała się do mnie po raz ostatni jako wolna osoba.
– Są gorsze rzeczy, od siniaków. Służące wywabią mi go zaklęciami, po prostu nie zdążyłam ich złapać przed wyjściem. Nie przejmuj się, naprawdę – dodała, dotykając mojej twarzy – nic mi nie jest. A teraz wybacz mi, ale muszę wracać. Przede mną pełno roboty, w końcu dzisiaj wychodzę za mąż, a na własny ślub nie wypada się spóźnić. Proszę, pamiętaj o tym, co ci dzisiaj powiedziałam. I uściskaj ode mnie Ophelie. – Przez krótką chwilę przyglądała mi się, jakby zastanawiając się, co może jeszcze powiedzieć, a potem uśmiechnęła się po raz ostatni. – Życie jest jak morska piana, Yvesanne. Jest piękne i delikatne, a jeśli umiesz się nim posługiwać, można stworzyć z niego prawdziwe arcydzieło, widok, który zawładnie i duszą, i sercem. Ale to wciąż tylko kruchy twór, który naprawdę łatwo zniszczyć.  
 Nie potrafiłam zaprotestować, po prostu siedziałam tam i patrzyłam, jak znika pomiędzy drzewami, przed oczami mając jej uśmiech i tą dziwną pewność siebie. Zmieniła się, podczas mojej nieobecności wydarzyło się więcej, niż mogła mi powiedzieć, a mnie przy niej nie było. Próbowałam przetrawić jej słowa i zrozumieć ukryty w nich sens, ale na jakikolwiek sposób bym ich nie interpretowała, zawsze sprowadzały się do jednego – Audrey wiedziała kim naprawdę był Zach i o wiele lepiej ode mnie zdawała sobie sprawę z tego, że za nieposłuszeństwo trzeba będzie zapłacić.



{Wiem, że wiele osób uskarżało się na zbyt wiele postaci OC, przez co odbiór tekstu staje się trudny. Dlatego – ponownie – polecam zajrzeć tutaj przed przeczytaniem reszty rozdziału i zaglądać tam w razie jakichś niepewności. Dla osoby która będzie czytała "wszystko na raz" nie powinno być raczej problemu z kojarzeniem rodziny Yve, jednak dla osób czytających na bieżąco może to już nie być takie proste, bo ostatnia wzmianka o większości z nich była w 1 rozdziale – który był opublikowany w marcu. W razie jakichś niejasności, piszcie, wszystko wyjaśnię ;)}


Nie spieszyłam się. Po raz pierwszy od dawna chciałam być sama, musiałam przemyśleć parę rzeczy, zanim znowu spojrzę innym w oczy. Po zniknięciu Audrey przez dłuższy czas wałęsałam się między uliczkami, czując, jak moje ciało wypełnia ta dziwna pulsująca energia, którą można było poczuć jedynie w sercu Paryża. Mijałam zabiegane kobiety i uśmiechniętych mężczyzn, a wszędzie naokoło roztaczał się zapach świeżego pieczywa. Dawno już nie miałam okazji po prostu przejść się, puścić wodze fantazji i zmarnować cały ranek na podziwianie widoków.
Przed powrotem zdążyłam nawet wstąpić do jednej z dopiero co otwartych kawiarenek, gdzie uroczy sprzedawca z ostrym akcentem zrobił mi najlepszą kawę na świecie. Wszystko wydawało się wyciszone, jednak wiedziałam, iż to tylko iluzja. Krajobraz za przyozdobionym oknem w niczym nie przypominał szarego Londynu. I to właśnie bolało najbardziej – świadomość tego, iż znów będę musiała się pożegnać z tym miejscem, szybciej, niżbym chciała.
W drodze powrotnej udało mi się złapać taksówkę, metaforę mojej ostatniej podróży przed spotkaniem z rzeczywistością. Rozkoszowałam się każdą sekundą, jakby miała być moją ostatnią. Wiedziałam, że moje zniknięcie nie mogło zostać niezauważone, ale, szczerze mówiąc, miałam to w nosie. Taksówka zawiozła mnie aż za Paryż, skąd mogłam bezpiecznie się teleportować.
Dworek Gauthierów tonął w zimowym świetle. Dzień zapowiadał się pięknie, jakby świat kpił sobie z nas wszystkich. Powoli wspięłam się po ośnieżonych stopniach i zapukałam w wielkie, rzeźbione drzwi. Parę sekund później te uchyliły się, ukazując drobną twarzyczkę służącej.
– Panienko Rieux – powiedziała, pochylając się delikatnie do przodu, po czym otworzyła szerzej drzwi i wpuściła mnie do środka.
Nawet jeśli w dzieciństwie często tam bywałam, gustowne wnętrze wciąż budziło we mnie onieśmielenie. Błękitne ściany rozjaśniały hol, zewsząd otoczony czarnym marmurem. Na wprost znajdował się piękny, rzeźbiony łuk, prowadzący do głównego salonu, z obu stron otoczony kamiennymi schodami. Rozglądając się pozwoliłam zabrać swój płaszcz, a potem ruszyłam powoli w kierunku pulsującego gwaru rozmów.
Salon urządzony był w przyjemnych dla oka odcieniach różowego i pomarańczowego. Na białych sofach siedziały roześmiane kobiety, pomiędzy którymi odnalazłam parę znajomych twarzy z poprzednich lat, natomiast mężczyźni stali na tarasie, kontemplując w cygarowym dymie.
– Yvesanne!
Przekręciłam głowę i spojrzałam na matkę, która wkroczyła właśnie do pokoju drugim wejściem. Miała na sobie elegancką suknię w kolorze cappuccino, zapinaną na złote klamry, która falowała podczas gdy szła.
– Nareszcie! Zaczynałam się martwić, gdzie byłaś? Ojciec...
– Przepraszam, wyszłam na spacer i straciłam poczucie czasu – powiedziałam, przerywając jej. Coś w środku mnie mówiło mi, że powiedzenie prawdy o spotkaniu z Audrey byłoby najgorszą z możliwych opcji.
– Ale przecież już wróciła, cała i zdrowa. Nie ma co robić problemu. – Eleonore, która wychyliła się zza mojej matki uśmiechnęła się do mnie pogodnie, po czym przytuliła mocno. Pachniała bzem, tak, jakby dopiero co wytarzała się w jego kwiatach. – Tak miło mi cię znowu widzieć, Yve.
– Mi ciebie też – odpowiedziałam, odwzajemniając uśmiech. Eleonore była przyjaciółką rodziny i jedyną osobą, która nigdy nie traktowała mnie jak dziecko. Jej siostra, a zarazem matka Audrey, często przyprowadzała ją na biznesowe obiady współpracownika swojego męża i tak właśnie ją poznałam. Wydawać by się mogło, że dosłownie dzień wcześniej Eleonore zaczęła być stałym gościem w naszym dworku.
– Chodź, zjesz coś, a potem zaprowadzimy cię na górę, dziewczyny już się szykują. Poza tym, pewien młody jegomość już nie może się doczekać, aż się z tobą zobaczy – zachichotała, ujmując mnie pod ramię.
Pozwoliłam się poprowadzić do skromnej jadalni, gdzie na długim stole wyłożone były przeróżne przekąski, przeplatane butelkami win. Uniosłam brwi, jednak nie skomentowałam tego i nabrałam na talerzyk parę serowych koreczków, wraz z malutkimi ciastkami w kształcie muszelek.
– Edith, Eleonore, mogę was prosić na sekundę?
Spojrzałam na Cosette, matkę Audrey, która pojawiła się znikąd. Miała na sobie piękną, brzoskwiniową suknię z rękawami tuż za łokieć, której mogłaby jej pozazdrościć nie jedna kobieta.
– Coś nie tak? – spytała moja mama.
– Chodzi o kwiaty, to zajmie tylko chwilkę.
Obserwowałam, jak we trzy zniknęły za rogiem, w korytarzu prowadzącym do kuchni, zastanawiając się, co takiego mogło się stać z bukietami idealnych, białych róż, tak uporczywie doglądanych przez matkę Audrey.
– Witamy spóźnialską!
Zaskoczona obróciłam się i spojrzałam na uśmiechniętego Pierre'a, który stanął w przejściu, zakładając ręce na piersi. Ubrany był w czarny surdut, pod którym widniała biała koszula.
– Gdzie twój krawat – powiedziałam, udając, że się z nim przedrzeźniam, na co ten wyszczerzył się szeroko i potarmosił loczki na swojej głowie.
– Ja mam do ubrania tylko krawat, a ty wciąż musisz się zrobić na bóstwo – stwierdził, puszczając mi oczko.
– A-ł-a – przeliterowałam, łapiąc się za serce. – Skąd wiedziałeś, że to mój czuły punkt?
– Ja wiem wszystko – wyszeptał konspiracyjnie, garbiąc się zabawnie.
Zaśmiałam się cicho, kręcąc głową, na co mój kuzyn wyszczerzył się szeroko i podszedł do stołu.
– Co my tu mamy... Można by powiedzieć, że na ślubie powinni dawać lepsze jedzenie – powiedział, wrzucając sobie do buzi krewetkę.
– Nie mów tego za głośno, bo ciotka to usłyszy i da ci popalić.
– Mi? Swojemu ulubionemu synowi?
– Ktoś mnie wołał, czy tylko się przesłyszałem, i tak naprawdę nikt nie powiedział "ulubiony syn"?
Oboje obróciliśmy się w kierunku chłopaka stojącego w drzwiach. Baptiste uśmiechał się do nas wesoło, jakby właśnie dowiedział się, że wygrał na loterii, bawiąc się czymś w kieszeni spodni.
– Że niby ty?
– Bycie adoptowanym nie przeszkadza w byciu najlepszym synem – rzucił, zabawnie marszcząc brwi, po czym podszedł do nas i dał Pierre'owi kuksańca w bok. – Tak czy siak i tak zawsze będę lepszy od ciebie.
– Chciałbyś!
Przyjemnie było przysłuchiwać się ich przekomarzaniom. Nawet, jeśli Baptiste nie był biologicznym dzieckiem ciotki Chantal, podchodził do tego z tak dużym dystansem, iż nikomu nie przeszło nawet przez myśl, że mógłby mieć gorsze dzieciństwo. Odkąd w wieku dwunastu lat trafił do rodziny, nikt nie kwestionował jego przynależności. Miało to jeszcze jeden plus – jego starszy o pięć lat brat poznał dzięki temu moją siostrę, co zaowocowało szczęśliwym małżeństwem.
 – Yve, Irene kazała ci przekazać, że czeka na ciebie w gościnnej sypialni na piętrze. I prosi, żebyś się pospieszyła, od godziny jest zamknięta z Valerie Alstair.
– Och, a miałam taką nadzieję, że jednak jej obecność, to jakiś kiepski żart. 
– Każdy miał – mruknął Pierre, szukając czegoś pomiędzy przekąskami. – No ale, jeśli nie chcesz skazać naszej siostry na jeszcze większe cierpienia, to chyba powinnaś się tam zabrać. Zawsze możesz zamówić trochę tych przesuszonych owoców morza do pokoju.
– Jesteś niemożliwy – zaśmiałam się, odkładając pusty talerzyk. Pierre spojrzał na mnie, uśmiechając się rozkosznie, po czym podał mi tacę z serami.
– Może jednak się pani skusi? – spytał.
– Nie, dziękuję, już mi wystarczy. W razie czego wezwę cię do pokoju – rzuciłam, mrugając do niego, po czym skierowałam się ku wyjściu, słysząc za sobą jego ciepły śmiech.
Powoli, lawirując pomiędzy napływającymi gośćmi wróciłam do holu i wspięłam się po wypolerowanych, czarnych schodach na piętro. Długi korytarz wyścielony był granatowym dywanem w srebrne wzorki, migoczącym w świetle dnia padającym z okien wykończonych ostrym łukiem. Liczyłam drzwi, przypominając sobie, jakie pomieszczenia kryją się za nimi, a w głowie wciąż majaczyły mi ostatnie słowa Audrey. Miałam wrażenie, że nowe demony tak łatwo nie dadzą mi spokoju. Kiedy w końcu dotarłam do miejsca, w którym korytarz poszerzał się, tworząc coś w stylu otwartego pomieszczenia z kominkiem, skręciłam w prawo i zapukałam do pierwszych drzwi, obiecując sobie, że, przynajmniej na razie, spróbuję je zepchnąć w tył głowy.
– Proszę!
Powoli odetchnęłam i weszłam do środka. Pokój był duży – na tyle duży, że mógłby spokojnie pomieścić całą rodzinę. Po lewej stronie znajdowało się wielkie łóżko z kolumienkami, okryte narzutą w kwiaty. Na jego brzegu siedziała znudzona Irene, kończąc właśnie malować paznokcie u stóp. Przyglądała się temu zdegustowana blondynka, oparta o toaletkę po drugiej stronie pomieszczenia. Miała na sobie satynowy szlafrok, jakby była modelką przed pokazem na wybiegu. Po chwili spojrzała na mnie i z takim samym wyrazem twarzy przemówiła.
– Yvesanne.
– Valerie – powiedziałam.
– Irene – rzuciła moja kuzynka, ściągając nasze spojrzenia na siebie. – Skoro już się przedstawiamy.
Alstair warknęła coś pod nosem, po czym odwróciła się i usiadła na taborecie przy toaletce.
– Wciąż wyglądasz tak samo, Yvesanne. I wciąż otaczasz się dziwnymi ludźmi.
– Wypraszam sobie – zawołała Irene, odchylając się i prostując nogi. Paznokcie u jej stóp błyszczały we wszystkich odcieniach tęczy, jakby polała je sobie benzyną. – Jedynym dziwnym człowiekiem tutaj...
– A ty wciąż kochana – rzuciłam, przerywając kuzynce. Brunetka spojrzała na mnie zła, jednak pokiwałam głową i ruszyłam w jej kierunku, po drodze mijając szafę, na której wisiały trzy suknie zapakowane w specjalne pokrowce.
Valerie nie skomentowała tego. Udając, że nas nie widzi zabrała się do poprawiania makijażu, a ja wzniosłam oczy ku niebu. Jakim cudem była ona najlepszą koleżanką Audrey ze szkoły? Doprawdy, parszywa z niej była osóbka. Nie wyobrażałam sobie, że ta wywłoka może mieć w ogóle jakichś znajomych, ale najwidoczniej taki typ dziewczyn miał największe branie u płci przeciwnej. Chociaż, jeśli już o tym mowa, można to było zrzucić na krew Villi płynącą w jej żyłach. Valerie, jakby słysząc moje myśli, spojrzała na mnie w lustrze i uśmiechnęła się sztucznie. 
– Powinnaś iść się szykować. Nie zostało ci dużo czasu.
– Nie każdy potrzebuje pół dnia żeby ubrać sukienkę – mruknęła Irene, strzepując z narzuty okruszki po ciastkach, na co blondynka siedząca przy toaletce jedynie zacisnęła zęby.
– Uważasz że jesteś zabawna? 
– Bardzo, jeśli już pytasz. – Irene wyszczerzyła się szeroko a potem zwróciła się w moim kierunku, zniżając głos do szeptu. – Zazdroszczę Audrey tego, że się stąd wyrwie. Żeby móc wyjechać z Zachiem, zdała wcześniej egzaminy i już nie musi wracać do tej budy, zwanej szkołą. Za to ja będę musiała się kisić z tą tutaj...
– Ja to słyszę, Benois – warknęła Valerie.
– I bardzo dobrze. Może w końcu do ciebie dotrze, że to, że się tu znalazłaś, to jakieś nieporozumienie.
– Jestem drugim świadkiem, a Audrey sama mnie na niego wybrała, więc, z łaski swojej, zamknij się wreszcie, ty niewyrośnięta wiewiórko.
– Jak mnie nazwałaś? – spytała Irene, prostując się. Znając jej temperament, stwierdziłam, że chyba czas zareagować.
– Okej, spokój, obie. Jesteśmy tu dla Audrey, a nie po to żeby się kłócić. 
Czas spędzony z tą dwójką był z pewnością irytujący. Irene znałam na tyle dobrze, iż wiedziałam, że sobie nie odpuści, natomiast Valerie, będąc osaczoną, zaczynała tylko coraz bardziej pluć jadem. Obie uspokoiły się dopiero, kiedy w pokoju pojawiły się służki, które miały nam pomóc się przygotować.
Jako, iż we Francji panował zwyczaj wybierania po dwóch świadków na Pana i Panią Młodych, od początku zdawałam sobie sprawę, że nie będę jedyną, która stanie przy Audrey w tej ważnej chwili. Jednakże wieść, iż to Valerie będzie drugą osobą sprawiała, iż coś przewracało się w moim żołądku. Poznałam ją parę lat wcześniej, kiedy podczas przerwy świątecznej zawitałam u progu drzwi Gauthier. Przedstawiła mi ją jako swoją koleżankę z pokoju. Wiedziałam, że Audrey nigdy nie stawiała Valerie na równi ze mną, jednak i tak jej obecność kuła mnie gdzieś w środku. Co prawda nie mogłam winić Audrey za to, że ktoś inny pojawił się w jej życiu. Ja wyjechałam, a ona została całkiem sama. Ale mimo wszystko nie potrafiłam ukryć tego, że szczerze jej nie znosiłam.
W ciszy obserwowałam, jak Francuzka znika za drzwiami łazienki z jedną z sukni. Pół godziny później Valerie wyłoniła się ubrana i w pełni gotowa do wyjścia. Irene spojrzała na nią z głupią miną, na co ta posłała nam fałszywy uśmiech i złapała swoje rzeczy.
– Miłego szykowania. Do zobaczenia przy ołtarzu, Yve.
– Przysięgam, że kiedyś zetrę jej ten uśmieszek z...
– Nie warto, Irene – westchnęłam, wstając i rzucając krótkie spojrzenie na zegar wiszący nad toaletką. – Lepiej się pospieszmy.
Po chwili zastanowienia złapałam pokrowiec na sukienkę i ruszyłam w stronę łazienki. Z zadowoleniem stwierdziłam, że kreacja wyglądała inaczej od tej należącej do Valerie. Jak najszybciej wsunęłam przez głowę lśniący srebrny materiał i rzuciłam krótkie spojrzenie na swoje odbicie. Sukienka była wąska i dosyć mocno opinająca. Miała długie rękawy i dekolt w kształcie litery "v", w odróżnieniu od tej, którą miała na sobie Alastair – jej miała odsłonięte ramiona. Szybko upewniłam się, że mam wszystkie swoje rzeczy, po czym wróciłam do pokoju. Irene właśnie zapinała zamek w swojej sukience, bardzo podobnej do naszej, ta jednak sięgała za kolano.
– Czemu zawsze ubierają mnie jak dziesięcioletnie dziecko – warknęła moja kuzynka, przeglądając się w wąskim lustrze.
– Wyglądasz naprawdę ładnie – zapewniłam ją, siadając przy toaletce i pozwalając służce zając się moimi włosami. Poszło dość szybko, zwłaszcza w porównaniu z czasem, który zabrało ujarzmienie drobnych loczków Irene. Dziewczyna wybłagała, żebym została z nią i pomogła w przygotowaniach, więc kiedy znowu znalazłam się na korytarzu, przytłoczył mnie gwar rozmów i chichotów, roznoszący się po całym dworku, obwieszczając, iż wszyscy goście już przybyli. Zdenerwowana ruszyłam korytarzem, kierując się w kierunku sypialni Panny Młodej. Powoli zapukałam, modląc się, by tam była i odetchnęłam z ulgą, kiedy dotarło do mnie ciche "proszę".
Audrey stała na drugim końcu pokoju, wpatrując się w krajobraz za oknem, jakby chciała objąć go spojrzeniem po raz ostatni.
– Jak się czujesz? – spytałam, na co moja towarzyszka zaśmiała się gorzko. Jej brązowe loki upięte były z tyłu głowy piękną spinką ozdobioną perłami, a gęsty welon spływał na osłonięte plecy. Suknia, którą miała na sobie, prawie z całości wykonana była z białego atłasu. Audrey widząc mój wzrok poprawiła koronkowe rękawy i naciągnęła na siebie biały szal.
– Zdenerwowana – odpowiedziała po chwili. 
– Wyglądasz... niesamowicie – wydusiłam z siebie, na co dziewczyna uśmiechnęła się delikatnie.
– Ty też.
– Gotowa?
– Chyba nigdy nie będę bardziej – westchnęła, odwracając się w stronę lustra. Powoli podeszłam do niej i splotłam nasze dłonie razem, przyglądając się kontrastowi pomiędzy nami. Ona odziana w olśniewającą biel i ja, samotna, srebrna łza u jej boku. – Spójrz na nas, Yves. Gdyby ktoś mi kiedyś powiedział, że to wszystko tak się potoczy...
Przyglądałam się jej zamyślonej twarzy, czując, jak przygniata mnie ironia tego zdania. Los zgotował nam doprawdy pokręcone życie.
– Wiem, że nie masz wyboru, ale obiecaj mi, że jeśli będzie działo się coś złego, dasz mi znać. Przyjdziesz z tym do mnie, jasne? Audrey, przysięgnij mi – dodałam, stając przed nią i zmuszając ją do spojrzenia w moje oczy.
– Okej – szepnęła szatynka, kiwając delikatnie głową. Parokrotnie mrugnęła, próbując ukryć łzy, a do mnie dotarło, w jak złym stanie była. 
– Chodź tutaj – mruknęłam, przyciągając ją do siebie. – Musisz być silna.
– Gdybyś tylko wiedziała – wyjąkała tak cicho, że przez chwilę zastanawiałam się, czy się nie przesłyszałam. A potem drzwi otworzyły się z trzaskiem, ukazując uśmiechniętą postać Teodora Gauthiera.
– Już czas.
W swoim siedemnastoletnim życiu bywałam już na ślubach, ale jeszcze żaden nie wydawał mi się tak smutny. Może dlatego, że tym razem to ja miałam do niego inne podejście. Idąc pomiędzy rzędami krzeseł, śledzona czujnym wzrokiem Zacha, czułam się jak bezbronne zwierze. Na jego twarzy malował się obleśny uśmiech, jakby wiedział, że zdaję sobie sprawę z tego, jakim potworem jest, nawet dla Audrey. W głowie odbijała mi się jedna myśl – czy naprawdę nie mogłam nic zrobić? Jak z czystym sumieniem miałam żyć dalej, skoro wiedziałam, że zostawiam ją w rękach zwykłego psychopaty. Do czego jeszcze mógł się posunąć? I czemu właściwie to właśnie on był wybrankiem jej rodziców. Czy ja też trafię na kogoś takiego?
Przecież nie ode mnie zależało, komu zostanę obiecana. Zach musiał być ważny, skoro ojciec nie ważył się zareagować po tym, jak mnie napadł, był im potrzebny, Merlin tylko wiedział do czego, więc równie dobrze to mogło spotkać i mnie. Mogłam zostać oddana w ręce mężczyzny, który będzie jeszcze gorszy od niego. 
Wzdrygnęłam się, stając przy ołtarzu. Nie powinnam była myśleć o takich rzeczach tuż przed ślubem, a jednak nie potrafiłam się powstrzymać. Przerażało mnie to, jak mały wpływ miałam na swoje własne życie. Obserwowałam uśmiechniętą Audrey, stąpającą w swojej wyśnionej sukni i nagle dotarło do mnie, jak potężną maskę zakładała każdego dnia. Poświęcała całą siebie dla czegoś większego i ani razy nie narzekała. Cierpiała, a mnie nigdy przy niej nie było.
– Oto stoją przed nami, Zach Miller i Audrey z domu Gauthier, zjednoczeni w obliczu Boga, przysięgając sobie miłość aż po kres ich dni. Niechaj ich płomień nigdy nie zgaśnie.
– Niechaj ich płomień nigdy nie zgaśnie – powtórzyłam, a mój głos zginął pomiędzy innymi. Sekundę później rozległy się brawa, a Zach pocałował swoją żonę. 
Zrozumiałam, że coś dobiegło końca. Tak, jakby ta jedna chwila przeważyła w końcu szalę.
Okres dzieciństwa naprawdę się skończył. Dorosłość przychodziła niczym bezlitosny huragan i porywała wszystko, co było na jej drodze. Niszczyła marzenia i obawy, tylko po to, by uczynić je jeszcze gorszymi. A potem, tuż przed odebraniem nam ostatniego oddechu, odchodziła, znikała w tumanach kurzu, zmuszając do stawiania pierwszych kroków w tej dziwnej rzeczywistości bez niczego znajomego u swojego boku.


Chyba na początku powinnam po prostu przeprosić. Chciałabym napisać coś mądrego, ale nie ma nic mądrego w tym, co się ze mną działo. Listopad był dla mnie ciężkim miesiącem, w którym musiałam zmierzyć się ze swoją podupadłą psychiką.I duża część mnie cieszy się, że ten miesiąc dobiega końca.
Rozdział miał być w październiku, potem w listopadzie, a tymczasem za paręnaście godzin będzie już grudzień. Dlatego zdecydowałam się dodać tą oto połówkę, w nadziei, że jakoś udobrucham Was po tym, ile kazałam Wam czekać.
Nie chcę się tutaj jakoś rozwodzić, bo to nie miejsce na takie rzeczy. Powiem tylko, że to jeden z moich ulubionych rozdziałów, dzięki temu fragmentowi o cmentarzu. Chociaż im częściej go czytałam, tym bardziej mi się on nie podobał, ale może wcale nie jest tak źle, jak mi się wydaje.
Dziękuję za każde wyświetlenie, które pojawiło się pod moją nieobecność i do zobaczenia w grudniu – bo w planach mam dodanie przynajmniej dwóch rozdziałów do Nowego Roku. I kto wie, może mi się uda.


1 komentarz: